niedziela, 23 grudnia 2012

keep calm and have a merry christmas


czy wszystko już posprzątane? okna umyte? obrusy wymaglowane? choinka ubrana, ciasteczka upieczone?

ewentualne braki można ukryć zamieniając górne światła na wszystkie lampki świąteczne, jakie znajdziecie w pobliżu i zachowując spokój.

keep calm and have a merry fcuking christmas :-)








czwartek, 20 grudnia 2012

urodzinowy sernik piernik (prolog i epilog)

powiedzmy to sobie jasno - każde gotowanie poprzedzone jest zakupami. ktoś te składniki musi wybrać na półce w sklepie i zatahać do domu (no chyba że ktoś, tak jak ja, zrobił dzisiaj zakupy internetowe). ktoś musi je wyładować z siatek i wsadzić do lodówki. a jak wyglądają zakupy, jeśli się jest perwersyjną panią domu?

wraca się obwieszoną jak bożonarodzeniowa choinka, a zakupy wylewają się z wózka, przygniatając dziecko. o tym już pisałam. dzisiaj o tym jak się wchodzi do domu z bambetlem i zakupami.

najpierw dziękuje się niebiosom, że się ma windę, która zawiezie panią, jej dziecko, wózek i zakupy na właściwe piętro. potem przeklina się fakt, że małż nie zdjął jeszcze autozamykania w w drzwiach przeciwwłamaniowych. potem przypomina się sobie, że i tak ma się dwa durne koty, które uciekają do piwnicy, jak tylko otworzy się drzwi wejściowe, więc zdjęcie autozamykania miałoby swoje minusy. jedną nogą trzyma się więc drzwi, drugą nogą wyjmuje się zakupy z wózka i wrzuca do przedpokoju byle jak. jeśli ma się szczęście, bambetl jeszcze śpi i nie protestuje.

gdzieś w międzyczasie rozbiera się z kurtki, szalika, czapki, swetra, które wrzuca się do przedpokoju wprost na koty. potem wyjmuje się dziecko, które oczywiście budzi się głodne po spacerze, ściąga się dwoma kopnięciami botki (na szczęście wsuwane) i zostawia na klatce schodowej razem z toną śniegu, błota, soli i piachu. może się kiedyś posprząta.

dużo później, wieczorem, jeśli się nie zaśnie przed telewizorem, pozostaje już tylko upiec urodzinowy sernik piernik :-)

sernik stąd. masa serowa była pyszna, planuję zrobić go na święta w wersji bezpiernikowej. spód mi smakował, podobnie jak memu panu małżonku, ale goście mieli pewną nieznaczną tendencję do pozostawiania go na talerzykach, jak nie patrzyłam, więc sama nie wiem.

oryginalny przepis nieco różni się od tego, ale to już fakultatywnie można sobie sprawdzić. generalnie jest super prosty i bardzo smaczny, co w gorączce przygotowań przedświątecznych jest bardzo cenne :-)



na tortownicę o średnicy ok. 26 cm

spód
225 g ciastek typu digestive
60 g drobno posiekanych orzechów (ja wrzuciłam do malaksera)
60 g roztopionego masła
niecałe 2 łyżeczki przyprawy piernikowej
masa serowa
420 g twarogu do sernika
250 g mascarpone
3 jajka
trochę mniej niż 2/3 szklanki jasnego brązowego cukru (przepraszam za tę nienadmierną dokładność, ale przeliczałam na oko z oryginalnej proporcji)
trochę mniej niż 2/3 szklanki golden syrupu lub płynnego miodu lub syropu z agawy (ja w ramach eksperymentu użyłam tego ostatniego i smakowało dobrze)
trochę mniej niż 1 i 1/3 szklanki kremówki
1 duża łyżka mąki pszennej
posypka
2 łyżeczki kakao
1/2 łyżeczki przyprawy piernikowej

ciastka pokruszyć na drobno lub zmiksować, połączyć z orzechami, masłem i przyprawą piernikową. wyłożyć masą spód i boki tortownicy (ja nie położyłam papieru do pieczenia, wysmarowałam tylko formę masłem). odstawić na czas robienia masy serowej.

składniki masy zmiksować na gładko (nie trzeba oddzielać białek od żółtek). ja nie mam miksera, więc ucierałam (no dobra, nie ja, małż) ręcznie: najpierw twaróg, potem mascarpone, potem jajka, potem słodkie dodatki, potem mąka. masę wylać na spód.

piec w temperaturze 180 stopni przez ok. 60 minut - niby autorka w komentarzach zaleca wydłużenie tego czasu o 20-30 minut, bo sama piecze w mniejszej formie, ale ja oczywiście nie doczytałam i piekłam tyle. środek ma się zsiąść i się zsiadł, więc trzeba patrzeć do piekarnika. jeśli ktoś lubi białe serniki, niech przykryje folią, ale ja wolę takie zezłocone z wierzchu. a w końcu to były moje urodziny, więc miałam po mojemu.

porządnie schłodzić, najpierw w piekarniku przy otwartych drzwiach, potem na blacie, a potem w nocy w lodówce. przed podaniem posypać kakao zmieszanym z przyprawą.

ps ta czarna plamka na podłodze na pierwszym zdjęciu to naprawdę nie jest kocia kupa...

czwartek, 6 grudnia 2012

perwersyjna pani domu

to nie będzie post kulinarny. perwersyjna pani domu, opanowawszy kuchnię i przydatki, postanowiła udać się na podbój reszty domu. i tak po kolei: najpierw łazienka, potem gospodarczy, a wreszcie przedpokój. do sypialni jeszcze nie dotarła. ale to nie jest jej ostatnie słowo.

perwersyjna pani domu nigdy nie ustaje w wysiłkach. jej stylizacje na zakupy obejmują niespodziewane elementy. powrót ze spaceru do domu to zawsze wyścig z czasem. w wolnej chwili, która z reguły trwa ok. 6 minut 43 sekundy, potrafi oczyścić dom ze śmieci i złej energii. wychowanie córki na porządnego człowieka stanowi dla niej nie lada wyzwanie, kiedy po sześciu godzinach przerywanego snu udaje przed nią, że nie ziewa, śpiewając jednocześnie "mydełko fa".

wracając z zakupów stara się wyglądać stylowo i stosunkowo w miarę możliwości nie jak członek plemienia wędrownego*. niemniej jednak wygrywa konkurs "ile rolek papieru toaletowego zabierzesz ze sobą do domu, mając do dyspozycji wózek, wyjściową torebusię i dwie ręce". stara się jednocześnie nie zapominać, że gdzieś tam pod spodem podobno jest dziecko i myśli o córce z uwagą i czułością, sześćdziesiąty ósmy raz podając jej wyplutego smoczka.


wieczorem podejmuje małża w domu pachnącym domowym posiłkiem, którego składniki przywiozła pod papierem toaletowym, starając się, aby danie było nie tylko smaczne, ale również zdrowe, dlatego w kotletach mielonych przemyca otręby owsiane, marchew i natkę pietruszki, udając że to jajko i bułka tarta. podaje z niełuskanym ryżem oraz sałatą, celem zmniejszenia indeksu glikemicznego, który następnie podnosi deserem (lody, ciastka, biała czekolada).

perwersyjna pani domu to ja.


kurtka: haendem
spodnie: mandżo
sweter/torba: czibo
buty: wojas
papier toaletowy: rossman
wózek: allegro
dziecko: diy

* eufemizm taki

środa, 21 listopada 2012

pieczona makrela (niedobra)

nie sądziłam, że kiedyś to powiem: ta ryba była wyjątkowo niedobra. nie dlatego, że nieświeża, czy że coś nie tak z przepisem. po prostu - pieczona makrela mi nie smakuje.

a miało być tak pięknie...

jestem wielką fanką makreli wędzonej. robię z niej pastę, dodaję do sałatki, wyjadam wydłubując ledwo co kupioną na stojąco w kuchni. makrela świeża miała być podobnym przysmakiem, tym bardziej, że ja ogólnie lubię ryby. rzadko pojawia się u nas w sklepach, więc się ucieszyłam. mój egzemplarz był już wypatroszony i bez łusek, których podobno i tak nie trzeba akurat z tej ryby zdejmować, ale nie znam się, więc się nie wypowiadam. tylko głowę sama odcięłam.

wybrałam nieskomplikowany przepis, tak na pierwszy raz - tylko masło, sól, pieprz i świeża pietruszka zmiksowane razem (bez czosnku, bo wciąż używam go nieśmiało) i włożone do środka ryby, pieczonej w folii przez 50 minut w piekarniku nastawionym na 180 stopni.

rybka wyszła na pierwszy rzut oka bez zarzutu - jędrna i soczysta. ale niestety okazało się, że wszystkie te rzeczy, które sprawiają, że od wędzonej nie mogę się oderwać, w przypadku świeżej kompletnie mi nie odpowiadają. makrela jest tłusta (miałam wrażenie, że jem samo masło o aromacie ryby), ma dużo sporych ości i specyficzny, silny aromat. niestety. następnym razem wybiorę starego dobrego pstrąga, a makrelę kupię wędzoną i połowę zjem zaraz po przyjściu do domu :-)


wtorek, 13 listopada 2012

roladki z kurczakiem, mozarella i pasta z suszonych pomidorów

szukałam pesto bez czosnku, żeby bambetl nie płakał, że mleko nie smakuje, nie znalazłam. więc zrobiłam swoją pastę, coś na kształt pesto, ale bez przesady.


1 kula mozarelli
8 suszonych pomidorów (ja użyłam nie z zalewy, więc najpierw namoczyłam je krótko w gorącej wodzie)
2 łyżki orzeszków piniowych uprażonych na suchej patelni
duża garść liści świeżej bazylii
2-3 łyżki oliwy
łyżka octu (ja użyłam z czerwonego wina, ale potem pomyślałam, że balsamiczny byłby jednak lepszy)
sól, pieprz, szczypta cukru do smaku

składniki oprócz mozarelli miksujemy na pastę, doprawiamy do smaku. taka ilość nadzienia powinna wystarczyć do nadziania 4 piersi z kurczaka podzielonych wzdłuż na połowę czyli cienkie plastry, najlepiej lekko rozbite.

mięso smarujemy pastą, wkładamy po 2 kawałki pokrojonej na słupki mozarelli i spinamy wykałaczką, jeśli nie chce się trzymać. obsmażamy możliwie z każdej strony na patelni na niewielkiej ilości tłuszczu, następnie wkładamy do piekarnika na 30 minut na 180 stopni (pieczemy pod przykryciem). podajemy z pieczonymi pomidorkami koktajlowymi (możemy je upiec razem z mięsem), sałatą i ryżem, albo z czym tam sobie chcecie.


środa, 31 października 2012

pół tarty z szynką i brokułami

(tak, wiem, mam obsesję na punkcie tart. mogłabym je jeść codziennie na wszystkie posiłki - pierwsza połowa tej tarty nie dotrwała do zdjęć)

zostałam poproszona o przygotowanie dwóch tart na urodziny mojego chrześniaka. jedną robiłam z własnego pomysłu (ze szpinakiem, nie będę się rozwodzić, bo było ostatnio coś bardzo podobnego), a drugą postanowiłam zrobić dokładnie wg tego atrakcyjnego przepisu. bardzo dokładnie to może nie było, ale starałam się odtworzyć tartę dość wiernie, zamieniając jedynie szpinak na brokuły.

gotowanie to jednak dziwna sprawa. tarta wyszła, generalnie smakowała, komu miała smakować, ale ja nie byłam zadowolona. ciasto okazało się tak kruche, że podczas wałkowania dosłownie rwało się na strzępy, a po upieczeniu popękało. na dodatek sos beszamelowy ze śmietanką miał w smaku coś, co mi nie do końca odpowiadało.

następnego dnia postanowiłam wykorzystać niewielką ilość ciasta i innych składników, które mi zostały z tego wypieku i... efekt okazał się znacznie smaczniejszy. niestety nie pamiętam aż tak dobrze użytych proporcji, bo nie spodziewałam się, że tak mi posmakuje i będę chciała się podzielić.

ilość składników na bardzo małą formę (ja piekłam akurat w ceramicznym naczynku do zapiekania o długości dwudziestu paru centymetrów).

ciasto (w teorii dwie porcje na tartę o średnicy 24 cm, ja wykorzystałam z tego ok. 1/3)
250 g mąki
150 g schłodzonego masła
1 łyżeczka soli
1 jajko 
(ja dodałabym kilka łyżek lodowatej wody, gdyby ciasto nie chciało się lepić)

nadzienie
2/3 małego kubka śmietany 18%
1/3 małego opakowania śmietanki 30%
1/3 brokuła
kilka plastrów dobrej szynki
2 łyżki tartego parmezanu
1 jajko
łyżka suszonego majeranku
sól, pieprz

ciasto 
mąkę przesiać, usypać wzgórek. zrobić w nim wgłębienie, dodać pokrojone w kosteczkę masło, sól i jajko. zagarniać palcami mąkę do środka, rozcierając ją palcami z masłem. wlać 1 łyżkę wody i szybko łączyć składniki w kulę. wyrabiać przez chwilę, aż będzie gładkie. podzielić na dwie części (chyba najlepiej jest, jak radzą niekiedy, uformować z ciasta placki, bo wtedy łatwiej wałkować schłodzone ciasto), zawinąć w dwa kawałki folii spożywczej i włożyć do lodówki na minimum pół godziny.

wyjąć z lodówki właściwy kawałek ciasta i rozwałkować na podsypanej mąką stolnicy na placek o średnicy nieco większej niż średnica formy. może to być bardzo trudne - mnie się nie udało do końca, więc część przeniosłam do formy nawijając na wałek, a częścią wykleiłam pozostałe dziury. ciastem wyłożyć dno i boki formy (ja swojej nawet nie posmarowałam masłem i okazało się to niepotrzebne, bo ciasto jest dość tłuste). ponakłuwać widelcem, wstawić do lodówki na ok. 10 minut.

ciasto w formie nakryć kawałkiem folii aluminiowej, tak aby zakrywała również boki tarty i wysypać obciążenie (np. suchą fasolę). wstawić do nagrzanego piekarnika i piec przez 15 minut w 190 stopniach, następnie usunąć folię wraz z obciążeniem i piec przez kolejne 10 minut na lekko złoty kolor. po wyjęciu z piekarnika wystudzić.

nadzienie
w miseczce wymieszać śmietanę ze śmietanką i rozbełtanym jajkiem. dodać majeranek, sól i pieprz.

na upieczony spód wyłożyć ugotowane i podzielone na małe różyczki brokuły oraz pokrojoną w paseczki szynkę. zalać masą śmietanową. posypać tartym parmezanem.

piec ok. 20 minut w temperaturze 180 stopni.



czwartek, 25 października 2012

tarta ze szpinakiem i fetą

dziś klasyk. bez zbędnego gadania.

opakowanie ciasta francuskiego
opakowanie mrożonego szpinaku
4 łyżki słonecznika
łyżka oliwy
łyżka masła
jajko
opakowanie jogurtu naturalnego
sól, pieprz
połowa opakowania fety

dla tych, co nie karmią piersią
2-4 ząbki czosnku

podpiekamy rozmrożone ciasto francuskie (rozwałkowane do formy do tarty posmarowanej masłem) pod obciążeniem w piekarniku (15 min, 200 st.), a następnie bez obciążenia (5 min).

na rozgrzaną oliwę i masło wrzucamy ewentualnie pokrojony drobno czosnek, podsmażamy chwilę (2-3 minuty), nie dopuszczając do zbrązowienia. dodajemy rozmrożony szpinak (najlepiej liściasty), dodajemy sól i pieprz do smaku. dusimy kilka minut. na patelni prażymy nasiona słonecznika (bez tłuszczu).

na podpieczony spód przekładamy uduszony szpinak, posypujemy prażonym słonecznikiem. w osobnej miseczce mieszamy jajko i jogurt, wylewamy na szpinak. na wierzchu układamy pokruszoną fetę.

zapiekamy 20 min w temperaturze 200 st.


czwartek, 18 października 2012

placek z jabłkami

i znów jabłka. miało być klasycznie i po amerykańsku, ale wyszło zwyczajnie i po polsku - tyle, że jak zwykle musiałam ratować górną warstwę kruchego ciasta, które mnie nie lubi i żyje własnym życiem. pomysł na ratowanie stąd (cytuję sama siebie, łał).

przepis to wynik gmerania po różnych stronach internetowych, m.in. po marcie stewart, najamerykańszczeńszej z gospodyń domowych.

ciasto
350 g mąki
100 g zimnego masła
8 łyżek lodowatej wody
100 g cukru pudru
szczypta soli

nadzienie
6 średnich jabłek (u mnie szare renety)
łyżka masła
100 g brązowego cukru
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki mielonego imbiru
ćwierć łyżeczki gałki muszkatołowej

przesiewamy mąkę, cukier puder i sól. dodajemy masło i siekamy nożem na jak najmniejsze kawałki, łącząc jednocześnie masło i składniki sypkie. potem zagniatamy aż do uzyskania gładkiego i elastycznego ciasta, które następnie formujemy w kulę, zawijamy w folię spożywczą i wstawiamy do lodówki na minimum pół godziny.

w międzyczasie obieramy jabłka, kroimy na szesnastki, usuwając gniazda nasienne. mieszamy w dużej misce z cukrem i przyprawami, a następnie przesmażamy na maśle na rozgrzanej patelni, aż płyny zgęstnieją.

ciasto po wyjęciu z lodówki dzielimy na pół - jedną połowę wałkujemy cienko i wykładamy do natłuszczonej formy do tart. na ciasto wykładamy jabłka. jeśli, tak jak mnie, nigdy nie udaje wam się ładnie i bez pęknięć rozwałkować ciasta, proponuję powycinać z niego fantazyjne kształty i poukładać na jabłkach. efekt wizualny bardzo ładny.

piec 40 minut w 200 st.

najlepszy (oczywiście) na ciepło z lodami waniliowymi i/lub bitą śmietaną.


poniedziałek, 15 października 2012

kurczak cytrynowo-bazyliowy

bardzo dobre danie, świeże w smaku i proste w wykonaniu. polecam dodać czosnek, z którego ja na razie rezygnuję z uwagi na karmienie piersią małego bambetla. przepis pochodzi z książki z kuchnią dietetyczną, ale dzisiaj nie miałam czasu do niej zaglądnąć, więc nie dam głowy, że jest identyczny z oryginałem. dam jednak głowę, że nam smakowało.

porcja na 2 osoby.

2 filety z piersi kurczaka
sok z połowy cytryny
duża garść świeżych liści bazylii
2 łyżki oliwy
świeżo mielona sól i pieprz
2 ząbki czosnku (opcja dla niekarmiących)

filety umyć, oczyścić i osuszyć. ułożyć w naczyniu do zapiekania, zalać sokiem z cytryny i oliwą, obłożyć posiekaną bazylią i przeciśniętym przez praskę czosnkiem, oprószyć solą i pieprzem. włożyć do lodówki na min. 2 godziny. po zamarynowaniu piec pod folią aluminiową przez 30 minut w temperaturze 220 st., a następnie pod rozgrzaną górną grzałką lub grillem bez folii jeszcze przez 10 minut.



ps podczas pieczenia pod folią mięso wydziela sporo soków, które w połączeniu z marynatą mogą stanowić bazę sosu lub omaszczenie brązowego ryżu lub komosy ryżowej, które podamy na dodatek.

środa, 10 października 2012

tarta jabłkowa

bardzo smaczna, bardzo prosta, jeśli tylko macie cierpliwość do kruchego ciasta. przepis stąd. a że sezon w pełni, to trzeba piec, ile wlezie. szkoda tylko, że małż nie pała taką miłością do ciast z jabłkami, bo to coś w sam raz dla matki karmiącej, która nie musi ograniczać nabiału.

spód:
180g mąki
100g masła
2-3 łyżki cukru pudru
1 łyżeczka cukru waniliowego
1 jajko

wierzch:
2-3 jabłka (jak zawsze najlepsze szare renety, ale ja miałam jakieś inne i też wyszło)
2 jajka
100 g cukru pudru
1 łyżka cukru waniliowego
1 łyżeczka cynamonu
2/3 szklanki śmietany kremówki
1-2 łyżki mąki


siekamy nożem mąkę, cukier, cukier waniliowy i masło. dodajemy jajko i zagniatamy. chowamy do lodówki na 30 minut. potem rozwałkowujemy tak, aby pasowało do naszej formy, nawijamy na wałek i przenosimy do formy nasmarowanej masłem.

pieczemy ciasto pod obciążeniem (nie dorobiłam się jeszcze ceramicznych fasolek, więc piekę pod zwykłą fasolą położoną na papierze do pieczenia lub folii aluminiowej) w 200 stopniach 15 minut, a potem jeszcze 5 minut bez obciążenia.

kroimy jabłka na ćwiartki, a potem na plasterki i układamy po okręgu na upieczonym cieście. mieszamy wszystkie składniki sosu i zalewamy nim jabłka. pieczemy 30 minut w 180 stopniach.

najlepsza jest ciepła z lodami waniliowymi.


poniedziałek, 8 października 2012

malinowe clafouti

zaprosiłam ostatnio znajomych na podziwianie mojego dwumiesięcznego cuda i nawet udało mi się z tej okazji popełnić jakieś słodkie. o tym drugim następnym razem (bardzo pyszna tarta jabłkowa), a dzisiaj o czymś przedziwnym, co moim zdaniem w ogóle nie wyszło, a zostało zjedzone co do okruszka.

zacznijmy od definicji: "clafouti is a baked custardlike cake that originated in the countryside of central France. It is a rustic dish that is simple to make and tastes so good -- like a thick, moist, fruit-filled crepe" (za marthą stewart). przepis mnie skusił, bo był prosty (a czasu mało), z malinami i gdzieś kiedyś widziałam coś takiego w telewizji.

bardzo fajnie się robiło, ładnie wyglądało po wyjęciu z piekarnika, ale po pokrojeniu okazało się, że jest cienkie jak naleśnik. zupełnie nie mam pojęcia, czy tak to miało wyglądać, ale było bardzo smaczne i zniknęło nawet szybciej niż okazale prezentująca się tarta jabłkowa. może dlatego, że do każdego kawałka dodawałam w gratisie gałkę lodów śmietankowych oraz dużą łyżkę gorącego sosu z malin :-)

potem mnie naszło, że nie wyszło, bo jeden składnik tłumaczyłam na czuja - nie wiem, co to jest "half and half", podobno mieszanka śmietanki z mlekiem lub średnio tłusta śmietana. ja dałam to, co miałam w domu.

składniki podobno na dwa owalne naczynia do zapiekania o długości 5,5 cala. ja zrobiłam w jednym o długości ok. 20 cm, bo uznałam, że tak będzie ok. ale tego "uznałam, że będzie ok" chyba coś za dużo ;-)

1 łyżka masła
1/4 szklanki cukru + trochę do posypania naczynia
1 duże jajko
6 łyżek śmietanki kremówki i śmietany 18 % pomieszanej pół na pół 
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
3 łyżki mąki
1/2 szklanki malin (ja dałam ok. 200g)

rozgrzej piekarnik do 200 stopni. umaśl naczynie (lub dwa) do zapiekania i oprósz cukrem. ubij jajko, dodaj cukier, śmietanę i ekstrakt waniliowy, wymieszaj. dodaj mąkę, dobrze ubij.

umieść maliny w naczyniu, zalej masą. piecz 20-30 minut, aż się zezłoci, a środek będzie stały.

podawaj z lodami waniliowymi oraz sosem z gorących malin (maliny z cukrem zagotuj w rondelku i mieszaj aż się rozpadną).

czwartek, 27 września 2012

maliny i biała czekolada vol. 2

połączenie tak nieśmiertelne, jak bazylia i pomidory, można je jeść cały czas. a ponieważ maliny jakimś cudem się nie kończą (powiem więcej, są coraz smaczniejsze), to moje drugie podejście. a co można zrobić w ciągu krótkiej półtoragodzinnej przerwy między jednym karmieniem a drugim, kiedy dziecko wyekspediowane na spacer z babcią? muffiny, oczywiście!

przepis stąd, plus małe modyfikacje.


150 g mąki pszennej
100g mąki żytniej razowej
80 g płatków owsianych + 1-2 łyżki na posypkę
120 g brązowego cukru + 1-2 łyżki na posypkę
1 duże lub 2 małe jajka
2 łyżki soku z cytryny
1 szklanka mleka
4 łyżki oleju
2,5 łyżeczki proszku do pieczenia
200 g malin
100 g posiekanej białej czekolady

składniki suche mieszamy w jednej misce, składniki mokre w drugiej, dodajemy mokre do suchych, dorzucamy czekoladę i maliny, mieszamy z grubsza. foremki wypełniamy do 3/4 wysokości, każdą muffinkę posypujemy szczyptą płatków owsianych i brązowego cukru. pieczemy przez ok. 25 minut w temp. 190 st.


ja mam malutkie foremki, więc wyszło mi 18 muffinek. 

wtorek, 25 września 2012

powrót do zycia - maliny i biała czekolada vol. 1

powoli wracam do życia. jeszcze nie jestem w pełnej formie, ale czego się nie robi dla maleńkiej córki-kluseczki; np. przez parę tygodni je się tylko gotowanego indyka z cukinią i marchewką, a do tego ryż. mniam.

ponieważ jednak zdania na temat diety matki karmiącej są bardzo podzielone, próbuję znaleźć złoty środek gdzieś pomiędzy "co z ciebie za matka, nie jedz nic oprócz kleiku ryżowego", a "zjedz ten bigos, najwyżej dziecko nie da ci spać w nocy". dzięki temu wiem, że na razie pizza z szynką, pomidorami, mozarellą i rukolą nie, ale za to maliny i biała czekolada tak.

ta tarta w oryginalnym przepisie miała być dyniowa (przepis wycięty dawno temu z jakiejś babskiej gazety) i ja bym taką zjadła, ale bałam się, że goście mogą to uznać za zbytnią ekstrawagancję. została więc tartą z malinami i białą czekoladą na śmiesznym spodzie z ciasta z dodatkiem mleka skondensowanego. sama nie wiem, czy jestem przekonana do tego pomysłu, bo wygląda średnio (jest dziwnie niewyrośnięty) i konsystencję ma taką se (dosyć twardy i w zasadzie lepiej gryźć go z ręki, niż po pańsku bawić się widelczykiem). w smaku jednak bardzo dobry, a jeden gość zjadł nawet prawie trzy kawałki, uznałam więc, że sukces był.

spód
3 jajka
10 dkg cukru pudru
250 ml mleka skondensowanego
1 łyżeczka proszku do pieczenia
20 dkg mąki ziemniaczanej
2 łyżeczki soku z cytryny
25 dkg masła

polewa
200 g malin
100 g białej czekolady (bez 3 kostek)

przybranie
200 g malin
3 kostki białej czekolady

jajka utrzyj z cukrem pudrem, mąką i proszkiem do pieczenia. dodaj mleko, sok z cytryny, rozpuszczone masło, utrzyj. nie przejmuj się, jeśli masa wyjdzie dość rzadka. przełóż ją do natłuszczonej i wysypanej bułką tartą formy. piecz ok. 50 minut w 180 st.

rozpuść czekoladę w kąpieli wodnej. zmiksuj część malin przeznaczoną na polewę, dodaj przestudzoną białą czekoladę.

wystudzony spód posmaruj polewą i wyłóż resztę malin. posyp startymi na drobnej tarce trzema kostkami czekolady. zajadaj.



środa, 1 sierpnia 2012

ale teraz to juz naprawde ostatni - ostrzejsza sałatka avocado/mango/chilli

to na razie będzie tyle. na jakiś czas znikam, bo to co będę jadła (i po jakimś czasie gotowała) chyba raczej na pewno nie będzie nikogo interesowało. na pożegnanie przepis na sałatkę, która może być częścią lunchu albo urozmaiceniem grilla. smak zdecydowanie letni.

porcji raczej niewiele
2 miękkie avocado (awokado? zawsze mam problem czy spalszczać, czy zostawiać...)
1 dojrzałe mango
1 małe czerwone chilli
pęczek pietruszki (lub kolendry, dla fanów)
10 pomidorków koktajlowych
sok z połowy limonki
5 plasterków dobrej wędliny
pół małej czerwonej cebuli

1-2 łyżki oliwy
sól, pieprz

chilli, cebulę i pietruszkę posiekać drobno. resztę składników pokroić w większe kawałki. polać sokiem z limonki i oliwą, dodać soli i pieprzu, dokładnie wymieszać i odstawić do lodówki na jakiś czas, do przegryzienia.



smacznego i do zobaczenia :-)

poniedziałek, 30 lipca 2012

no to jeszcze jeden - kwaśny sernik morelowy (bez jaj, śmietany i masła)

to się nie miało prawa udać - sernik zrobiony z tego, co akurat miałam w szafkach i lodówce. nie było tam ani jajek, ani śmietany, ani masła. było opakowanie twarogu, zapomniana galaretka morelowa oraz paczka mało słodkich herbatników zbożowych. a jednak - udało się i nawet było smaczne.

to sernik z gatunku "jest upał, nie chce mi się piec, ale mam ochotę na coś niezbyt słodkiego i zimnego z owocami". oczywiście pozostawia pole do popisu - można dodać do masy pokrojone owoce, albo wyłożyć je na wierzch i zalać jeszcze galaretką. ale cud pozostaje - sama masa jest idealnie ścięta, lekko kwaśna, pasuje idealnie do moreli.

zapraszam więc do pieczenia. yyy... schładzania :-)

100 g herbatników zbożowych
450 g twarogu sernikowego (niesłodzonego)

5 łyżek cukru pudru
1 galaretka morelowa
pół szklanki jogurtu naturalnego





galaretkę rozpuszczamy w szklance wody (połowa zalecanej ilości). zostawiamy do ostudzenia, mieszając od czasu do czasu, żeby nie stężała.

ser ucieramy z cukrem pudrem przesianym przez sitko. dodajemy chłodną, płynną galaretkę i jogurt, miksujemy na wolnych obrotach.

okrągłą formę z wyjmowanym dnem wyłożyć szczelnie folią aluminiową. na spód ułożyć połamane z grubsza (nie zmiksowane na piasek) herbatniki, na wierzch wylać masę serową. wstawić formę przykrytą folią aluminiową na całą noc do lodówki. można oczywiście zrobić spód ciasteczkowy z masłem, ale ja, jak już wspominałam, masła nie miałam w lodówce, więc było bez.

po nocy w lodówce wyjmujemy, ostrożnie wyciągamy dno i odklejamy folię. sernik był robiony w niemiłosiernym upale, więc raczej nie ma się co bać, że ze względu na wysoką temperaturę może coś nie wyjść. smacznego :-)


sobota, 28 lipca 2012

to może być ostatni raz - kotlety z groszku

tak, tak, przyszedł na nas czas. córka w przyszłym tygodniu wybiera się na świat i pewnie przez dłuższą chwilę nie będę miała głowy do prowadzenia bloga. do gotowania zresztą też nie, no chyba, że ktoś bardzo chce przepis na pierś z kurczaka na parze z ziemniakami z wody i brokułami bez soli. czy jakoś tak.

nie gotuję już zresztą od jakiegoś czasu, bo ani temperatura, ani rozmiar wielorybka nie sprzyjają inwencji w kuchni. do tego jeszcze innego problemy zdrowotne, przez które nie mogę dźwigać ani się schylać, a więc korzystanie z piekarnika i robienie zakupów odpada.

ale to nie ma być przecież pesymistyczny wpis. jak dobrze pójdzie, za paręnaście tygodni będę gotować i spisywać przepisy dla młodych matek na sezon jesienny, kiedy mała będzie grzecznie spała w swoim pokoiku. i tej wersji się trzymajmy. kurczowo :-)

postaram się jeszcze wrzucić parę przepisów pożegnalnych, które popełniłam już jakiś czas temu, ale nie miałam czasu, głowy, ani siły, żeby je opublikować - jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, oczywiście. w razie gdyby jednak sygnał nagle się urwał, to znaczy że wiekopomna chwila nadejszła nieco wcześniej :-)

dzisiaj przepis na kotlety z groszku. sprawa jest prosta i zainspirowana poszukiwaniami w internecie na różnych stronach - potrzebowałam sposobu pozbycia się resztek hurtowych ilości mrożonego groszku (małż. wysłany kiedyś na zakupy po 3 paczki mrożonego groszku kupił, owszem 3 paczki, ale po 750g. to było parę ładnych miesięcy temu. surowy groszek ze zdjęcia pochłonęłam łuskając łapczywie na balkonie podczas lektury książki). a że sezon na zielone w pełni, to może ktoś się jeszcze skusi.


wyjdzie z tego nie pamiętam ile sztuk, ale na pewno na 4 osoby, albo może nawet więcej
500 g groszku (mrożonego w moim przypadku)
mała cebula 

łyżka masła
łyżka mięty
1/3 opakowania fety
2 łyżki bułki tartej

sól, pieprz do smaku (z solą uważać, bo feta jest słona)


groszek ugotować do miękkości, wystudzić, rozgnieść. małą cebulę drobno pokrojoną usmażyć na maśle do miękkości. wymieszać z groszkiem, bułką tartą i miętą, na koniec dodając pokruszoną fetę. rozważałam dodanie jajka, ale chyba nawet nie miałam w domu, więc można poeksperymentować na własną rękę.


formujemy dość płaskie kotleciki i smażymy do zbrązowienia na oliwie na rozgrzanej teflonowej patelni. kotleciki są dość luźne, ale to jest cena ich dietetyczności. na szczęście wszystkie składniki są nie-surowe, więc nie ma się co bać, że coś się nie dogotuje :-)




środa, 4 lipca 2012

dziwaczne, ale smaczne - jagodzianki

w ósmym miesiącu ciąży przy 30-stopniowym upale wszystko mi się w głowie pomieszało. na nic studiowanie przepisów, uważne przeliczanie składników i genialne pomysły na ominięcie problemów. bułeczki wyszły, zostały nawet ze smakiem zjedzone, wartość odżywcza wysoka, ale to nie było to, co za mną chodziło przez ostatnie parę dni...

pomysł na ciasto stąd, a na nadzienie stamtąd. oczywiście modyfikacji mnóstwo, ale niekoniecznie planowanych. np. w trakcie robienia ciasta okazało się, że brakuje mi mąki pszennej. postanowiłam zmniejszyć proporcje reszty składników na oko, żeby pasowało. ciężko wrzucić do ciasta 1,5 jajka, więc postanowiłam dać dwa, jak w oryginale (bo małe były). nie pomyślałam jednak, że do podgrzania wlałam do garnka 300 ml mleka (czyli właściwą ilość), ale rozpuściłam w niej mniejszą ilość masła i cukru. ale to dotarło do mnie dopiero wtedy, kiedy ciasto w misce prawie przelewało się przez palce i nijak nie chciało być "gładkie i elastyczne". jedyne co miałam pod ręką (nieee, w ósmym miesiącu ciąży w 30-stopniowym upale nie przyszło mi do głowy lecieć do sklepu) to razowa mąka orkiszowa. no więc dodałam. najlepsze, że ciasto w tej temperaturze pięknie wyrosło, pomimo tego, że drożdży też było mniej niż w przepisie. do tego przygotowując nadzienie przygotowałam je z oryginalnej ilości jagód, która wystarczyłaby chyba na 60 bułek, podaję więc mniejszą ilość, która moim zdaniem, powinna być w sam raz. jakby było mało, zapomniałam dodać do nadzienia mąki kukurydzianej (planowałam zastąpić nią oryginalnie podaną bułkę tartą, bo jakoś mnie ona nie przekonywała), ale na szczęście okazała się niepotrzebna, bo nadzienie było w sam raz, tylko mało słodkie.

z tych wszystkich powodów moje jagodzianki mogę nazwać oryginalną pozycją dla osób, które nie przepadają za zbyt słodkimi słodyczami i lubią korzystać z razowej mąki, czyli dla świrów jak ja :-)

przepis na 16 bułeczek o różnych dziwnych kształtach.

ciasto
420 mąki pszennej
130 g orkiszowej razowej
7 g drożdży suchych
300 ml mleka
75 g cukru

nadzienie

200 - 250 g jagód
1,5 łyżki cukru brązowego
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

jajko/mleko do posmarowania

mąkę wymieszać z suchymi drożdżami dodać sól, następnie letnie mleko wymieszane z roztopionym masłem i cukrem, potem wbić jajka. wyrobić ciasto, ma być miękkie i elastyczne (jeśli za bardzo się klei, dodać mąki). uformować kulę, włożyć do oprószonej mąką miski, odstawić w ciepłe miejsce, przykryte ściereczką, do podwojenia objętości (około 1,5 godziny).

w międzyczasie umyć jagody, zasypać cukrem, dodać ekstraktu, wymieszać dokładnie.

ciasto wyjąć z miski, krótko wyrobić. podzielić na jakieś 16 porcji (kulki wielkości dużej mandarynki). ja wymyśliłam, że będę każdą rozpłaszczać, nadziewać łyżką jagód (nie za dużo, bo rozpadną się w czasie pieczenia, tak jak mnie) i zaklejać. podobno moja babcia kładła tym zlepieniem do dołu i się nie rozpadały - ja na to nie wpadłam i niektóre bułeczki pootwierały się w czasie pieczenia.

piec w 190 st. (z termoobiegiem) przez ok. 25 minut, posmarowane roztrzepanym jajkiem albo mlekiem. pyszne w upał z zimnym mlekiem.





wtorek, 26 czerwca 2012

rozpusta na euro - odsłona druga (sałatka z buraczkami i kozim serem, sałatka z bobu i fety oraz szparagi pieczone z szynką)

to było menu specjalnie pod agę, która przepada za szparagami (nawet małż. się na nie skusił, choć on nie lubi "warzyw bez smaku" - to jego słowa oczywiście, bo dla mnie szparagi są pełne smaku). zdjęcia nie wyszły, chyba emocje na meczu wzięły górę, ale przecież najważniejsze jest jedzenie :-)

przyznaję, że proporcje są umowne - można je traktować luźno, ma wam po prostu smakować.

sałatka z bobu
0,5 kg młodego bobu
3 duże pomidory
opakowanie fety
kilka łyżek czarnych oliwek
1 ząbek czosnku
sos vinaigrette (czyli oliwa, biały ocet winny, sok z cytryny, sól, pieprz, cukier)

bób gotujemy, studzimy i obieramy z łupinek (zaskoczyłam gości mówiąc, że często zdarza mi się jadać bób z łupinkami - tak się robiło u mnie w domu, nikt od tego nie umarł, a mnie to smakuje, nie wiem, jak wam :-). pomidory kroimy w grubą kostkę, oliwki na połówki. czosnek przeciskamy przez praskę. wszystko mieszamy w dużej misce, kruszymy do tego fetę, polewamy sosem, odstawiamy do schłodzenia.

jeśli ktoś ma ochotę, można dodać posiekany świeży koperek.

sałatka z buraczków i koziego sera
4 niewielkie czerwone buraczki
opakowanie (ok. 100 g) sera koziego (najlepszy jest taki twardy francuski twaróg)
8 młodych ziemniaczków
garść świeżej bazylii
garść posiekanych orzechów włoskich
sos: musztarda, ocet balsamiczny, sól, pieprz, cukier (nie wiem, jakie proporcje, bo zwykle daję na oko i mieszam, aż będzie smaczne)


buraczki myjemy, dokładnie suszymy, zawijamy w folię aluminiową (każdego osobno) i pieczemy w 200 st. w piekarniku przez ok. 1 godzinę. wyciągamy, studzimy. ziemniaczki gotujemy, ale uważamy, żeby nie były za miękkie, bo się rozpadną. studzimy.

wystudzone warzywa kroimy w grube kawałki (kostkę lub ósemki) i mieszamy delikatnie w dużej misce z orzechami, posiekaną bazylią i sosem. na koniec dodajemy pokruszony kozi ser.

pieczone szparagi z szynką
pęczek zielonych szparagów
150 g szynki dojrzewającej pokrojonej w bardzo cienkie plastry (najlepsza byłaby parmeńska, ale ja nie znalazłam i użyłam szwarcwaldzkiej i też wyszło bardzo smaczne)
sos: patrz powyżej
sól, pieprz świeżo mielone

szparagi myjemy i odłamujemy zdrewniałe końcówki. rozgrzewamy grill w piekarniku do temp. 220 st. szparagi owijamy plastrami szynki i kładziemy na kratce do grillowania (nie zapomnijcie podłożyć pod spód tackę, unikniecie skrobania). oprószamy świeżo mieloną solą i pieprzem (nie za dużo, bo szynka jest słona). grillujemy ok. 20 minut, aż szparagi będą miękkie, a szynka się zrumieni (nie wierzyłam, że to się uda, ale szparagi naprawdę wyszły mięciutkie i jędrne).

po wyjęciu podajemy natychmiast polewając sosem.




całość obficie podlewamy (bezalkoholowym w moim przypadku) piwem, zagryzamy bagietką czosnkową, a w tle niech leci jakiś mecz :-)

sobota, 23 czerwca 2012

(pseudo)tajski kokosowy rosół z klopsikami

już kiedyś pisałam, że dania kuchni egzotycznych trochę mnie przerażają. wymagają wielu dziwnych przypraw, których nie ma w moim osiedlowym, a ja w domu zwykle mam jedynie sos sojowy i curry. zrobiłam jednak parę dni temu klopsiki z indyka do zupełnie innego dania, których wyszło całkiem sporo, a poza tym okazały się dość suche, więc coś mnie wzięło na jakąś egzotyczną zupę.

przyznam szczerze - przepis uprościłam do bólu. nie mam sosu rybnego, pasty sambal oelek i nie mam zamiaru ich kupować, bo podzielą los oleju sezamowego (czyli będą zajmowały miejsce w lodówce, aż ich czas dobiegnie końca). smak więc może nie jest wyjątkowo tajski, ale mnie to nie przeszkadza (jeśli komuś przeszkadza, zawsze może zainspirować się oryginałem i dorzucić co nieco do gara). klopsiki zaczerpnięte z programu telewizyjnego o odchudzaniu, troszkę przerobione.

klopsiki z indyka (mnie wyszło 12 dość dużych sztuk, moim zdaniem najedzą się tym 4 osoby)
400 g piersi z indyka
skórka z 1 limonki
sok z połowy limonki
kawałek imbiru (ok. 2 cm)
1 jajko
sól, pieprz
szczypta brązowego cukru


zetrzeć na tarce imbir i skórkę z limonki. mięso posiekać w malakserze razem z czosnkiem, jajkiem, sokiem i skórką z limonki. z masy formować klopsiki (moje były dosyć duże, bo najpierw przeznaczone były do zjedzenia jako część głównego dania, do zupy warto zrobić mniejsze, np. wielkości orzecha włoskiego, żeby łatwiej było je zjeść, wtedy będzie ich więcej niż 12). gotować na parze ok. 20 minut.




rosół kokosowy (z tego powinny wyjść też jakieś 4 porcje)
0,7 l rosołu drobiowego
puszka mleka kokosowego

4 duże marchewki
2-3 łyżki sosu sojowego (do smaku)
curry, pieprz

pęczek natki pietruszki


imbir kroimy na cienkie i małe plasterki, marchewkę w na większe kawałki. zagotowujemy rosół z imbirem i marchewką, dodajemy mleko kokosowe i przyprawy, gotujemy do miękkości marchewki (jakieś 15 minut). gorącą zupę przekładamy do miseczek, dodajemy gorące klopsiki (jeśli zdążyły zmarznąć w międzyczasie, można je kilka minut popodgrzewać w zupie). posypujemy posiekaną natki pietruszki.




niedziela, 17 czerwca 2012

zapiekanka z bakłażanów i pomidorów z mozarellą, oliwkami i orzechami

tak tak, wielorybowi coraz mniej się chce, dzisiaj na wizytę znajomych ciasto kupiłam w cukierni francuskiej... a przecież rano jeszcze miałam mocne postanowienie - rozmroziłam 7 białek pozostałych po eurotartach, na celu mając klasyk, tort pavlova. i co teraz z biednymi białkami?...

(czasem jeszcze coś zrobię, jak mnie energia dopadnie. to proste danie na ciepłą kolację. połączenie, które nigdy mi się nie znudzi.)

wyszły mi z tego 3 porcje (ale ciężko polegać na moim dziwnym ostatnio apetycie, więc nie biorę odpowiedzialności ;-) 
1 duży bakłażan
2 duże pomidory
 
2 kule mozarelli
garść liści bazylii
duża garść orzechów włoskich
garść czarnych oliwek
2 łyżki pesto
oliwa do nasmarowania formy i smażenia bakłażana
sól pieprz


bakłażana kroimy na średnio cienkie plastry, solimy, przekładamy ręcznikami papierowymi i zostawiamy na ok. 30 minut. następnie smażymy na rozgrzanej oliwie na patelni zwykłej lub grillowej. mają być lekko brązowe.

odsączone z nadmiaru tłuszczu bakłażany wykładamy do nasmarowanej odrobiną oliwy formy. na nie kładziemy pokrojone w grube plastry pomidory, posmarowane cienką warstwą pesto. na to mozarella w plastrach, posiekane orzechy, oliwki i liście bazylii oraz sól i pieprz.

wstawiamy do piekarnika na ok. 25 minut na 180 st. wyciągamy, kroimy razową bułeczkę i zajadamy.


 

niedziela, 10 czerwca 2012

rozpusta na euro - dwie tarty z owocami

z olgą poznałyśmy się pracując w kawiarni podczas studiów. tam nauczyłyśmy się parzyć porządną kawę, ale też zrozumiałyśmy, że za ciasto czekoladowe na ciepło z bitą śmietaną każda da się pokroić. albo za tartę z owocami, która pojawiała się tam na wiosnę i wyglądała tak, że najbardziej zdeklarowane klientki na ostrych dietach nagle przestawały myśleć o kaloriach.


teraz postanowiłyśmy odtworzyć tamte ciasta. pod wieloma względami nam się udało, a nad pewnymi wciąż trzeba popracować. o wszystkim poniżej.










tarta na kruchym spodzie z kremem budyniowym (średnica ok. 23 cm)


ciasto kruche (olga)
30 dkg mąki
20 dkg masła
10 dkg cukru pudru
3 żółtka


składniki posiekać, zagnieść i schłodzić (ok. 30 minut w lodówce powinno już wystarczyć). wyłożyć  do formy do tarty (jednak najlepiej sprawdzają się takie z wyciąganym dnem - żadna z nas się takiej jeszcze nie dorobiła, a to naprawdę ułatwia krojenie i nakładanie), nakłuwamy i pieczemy ok. 20 minut w 190 stopniach. ostudzić.

krem budyniowy (stąd, proporcje podwojone)
250 ml mleka
250 ml śmietany kremówki
2 laski wanilii
6 dużych żółtek
100 g cukru
30 g mąki pszennej


w garnuszku podgrzać mleko i śmietanę kremówkę wraz z laskami wanilii (najlepiej rozciąć i wydłubać ziarenka, a potem dorzucić też same laski). zagotować, przykryć i pozostawić na 10 minut z dala od palnika. po tym czasie usunąć laskę wanilii (np. przelewając krem przez sitko).

osobno utrzeć żółtka i cukier na jasny krem, pod koniec dodając mąkę.

masę z żółtek przelać do mleka, zmiksować, by nie było grudek, następnie postawić z powrotem na palniku i zagotować. pogotować około 2 minuty do zgęstnienia. odstawić z palnika, przestudzić pod przykryciem z folii spożywczej (tak, aby folia dotykała masy - w ten sposób unikniemy kożucha na powierzchni).

na ostudzony spód wylać masę budyniową, chłodzić jeszcze przez jakiś czas, żeby masa była zimna. na koniec wykładamy owoce. w naszym przypadku były to truskawki, borówki, melon, kiwi - ilość, rodzaj i sposób ułożenia jest właściwie dowolny. ma być dużo, kolorowo i ładnie.






tarta na spodzie ciasteczkowym z masą z mascarpone, bitej śmietany i białej czekolady (średnica ok. 30 cm)

kruchy spód (ja)*
170 g pokruszonych na piasek (np. w malakserze) ciasteczek zbożowych
6
łyżek stopionego masła

pokruszone ciasteczka zmieszać z masłem. dno formy wyłożyć masą ciasteczkową. piec w temperaturze 180 st. przez ok 10 minut. wystudzić.

masa serowa**
500 g mascarpone
375 g śmietanki min. 30%
150 g białej czekolady

czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić. śmietankę ubić na sztywno. połączyć delikatnie z rozmieszanym mascarpone. masę serową połączyć z czekoladą - najpierw kilka łyżek masy dodać do czekolady, a potem zmieszać całą resztę. schłodzić w lodówce.

na ostudzony spód wyłożyć masę serową. schłodzić. wyłożyć wybrane owoce - zasada jak w pierwszej tarcie - dużo, ładnie, kolorowo.

my na obydwie tarty zużyłyśmy 3 kiwi, 1 melona, 250 g borówek i ok. 500 g truskawek.



kilka komentarzy:
* zagadką pozostanie dla mnie, jak to jest, że tutaj ten spód wyszedł, a tym razem musiałyśmy robić dwa razy, a i tak się kruszył. nie biorę więc odpowiedzialności za proporcje :-) najlepiej użyć w tym przypadku własnych, sprawdzonych.
** zdecydowałyśmy się nie używać żelatyny, więc masa nie była bardzo ścięta. po schłodzeniu w lodówce daje się kroić i nie sprawia większych problemów, ale jeśli ktoś woli bardziej stałą konsystencję, powinien rozważyć dodatek żelatyny.

dobrze jest przygotować tarty dzień wcześniej i potrzymać przez noc w lodówce.


na sam koniec bonus, czyli jak zrobić glazurę, która ochroni owoce przed wysuszeniem i spowoduje, że całość będzie pięknie błyszczeć (najnowsze odkrycie olgi, nie ma jej na zdjęciach):

2 łyżeczki cukru
4 łyżeczki żelatyny
szklanka wrzątku


żelatynę rozpuścić w wodzie, dodać cukru. ostudzić, aż zacznie delikatnie tężeć i wtedy ostrożnie łyżeczką wyłożyć cieniutką warstwę na owoce.







środa, 6 czerwca 2012

lekko orkiszowe placuszki śniadaniowe z ricottą i borówkami

od czasu do czasu mam ochotę na słodkie śniadanie, ale nie mam zbytniego doświadczenia robieniu takich rzeczy jak placuszki czy naleśniczki, więc nie zawsze mi wychodzą. te jednak okazały się bardzo smaczne, może dlatego, że aż tak bardzo nie kombinowałam przy pożyczonym przepisie :-)

wyobrażam sobie, że takie śniadanie to super sprawa na leniwe przedpołudnie z dzieciorami w weekend. co prawda zanim ten przepis przyda się w takiej sytuacji minie jeszcze parę ładnych lat, ale małż. też czasem zachowuje się jak dziecko, więc nie zaszkodzi :-)

6-7 placuszków
125 g ricotty
2 jajka
2/3 szklanki mąki (pół na pół orkiszowa razowa i zwykła)
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
2 łyżki brązowego cukru
125 g borówek
200 g jogurtu naturalnego

garść uprażonych płatków migdałowych do posypania
masło do smażenia


miksujemy jajka z cukrem. dodajemy ekstrakt waniliowy, potem kolejno ricottę i mąkę (najlepiej przesianą). na rozgrzane masło na patelni wykładamy łyżką niewielkie porcje ciasta i smażymy do zezłocenia z obu stron. na talerzu dekorujemy jogurtem, borówkami i płatkami migdałowymi.




niedziela, 3 czerwca 2012

zielona zupa

i kolejna zupa-krem, chyba mam zboczenie :-)

przepis inspirowany gazetą o tym, że polska gotuje. troszkę musiałam go przerobić, bo nie posiadam w domu "przyprawy typu vegeta" i nie mam zamiaru jej tutaj znosić, a w lodówce czekała kupiona na inną okazję kalarepka, którą jadam na surowo jako przekąskę. postanowiłam więc wzbogacić zupę o wszystkie odcienie zielonego posiadane w domu i tak powstała super-zdrowa, intensywnie zielona zupa.

ma bardzo delikatny smak (bo nie użyłam "przyprawy typu vegeta" i tego nie polecam, bo po co sobie zaśmiecać brzuch glutaminianem sodu), więc można poszaleć z przyprawami i dodatkami: żółtym serem, dobrą szynką, podsmażonym bekonem, co tam lubicie.

ze 4-6 porcji
1 szczodry pęczek zielonych szparagów
1 porządna kalarepa
całe 300 g mrożonego groszku
1 wyraźna garść liści bazylii
2 nierozsądne łyżki masła
1 skromna łyżeczka cukru
do smaku: sól, pieprz, gałka muszkatołowa, cukier
do podania: tarty ser żółty
1 litr wody






odłamujemy zdrewniałe końcówki szparagów i gotujemy je ok. 15 minut w wodzie z masłem i cukrem. potem je wyjmujemy (nie nadają się do jedzenia), a do tej samej wody wrzucamy resztę szparagów połamanych w kawałki i kalarepę pokrojoną w kostkę. gotujemy do miękkości (z 15-20 minut). potem dorzucamy mrożony groszek i kolejne 15-20 minut na średnim ogniu. wszystkie składniki powinny być miękkie, żeby łatwo się miksowały.

na koniec dorzucamy liście bazylii, zestawiamy z ognia i miksujemy posiadanym sprzętem (ja mam tylko ręczny blender, przez co wiecznie wyławiam z talerza niezmiksowane kawałki warzyw, nawet jeśli miksuję do upadłego :-) doprawiamy do smaku i gotujemy jeszcze kilka chwil. na talerzu dekorujemy, a potem cieszymy się naturalnym smakiem.