czwartek, 29 marca 2012

tarta z pomidorami i mozarellą

od miesiąca rozmrażam przed świętami lodówkę. tym razem na absolutnej przeszkodzie stanęło ciasto francuskie, a przecież, jak wiadomo, przeszkody należy eliminować. no więc zabrałam się za eliminację ciasta. najpierw rozmroziłam, żeby łatwiej było się z nim rozprawić, następnie upiekłam (wysokiej temperaturze nic się nie oprze), a następnie przykryłam pesto, pomidorami i mozarellą, żeby nie musieć na nie patrzeć, kiedy przystąpię do ostatecznej eliminacji. i przystąpiłam. zjedzone, tzn. wyeliminowane. ciekawe, co teraz stanie na przeszkodzie rozmrożeniu lodówki :-)

1 opakowanie ciasta francuskiego dobrej jakości
2-3 pomidorki rzymskie
2 kule mozarelli
2 łyżki ulubionego pesto
1 garść posiekanej świeżej bazylii
oliwa z oliwek
świeżo mielona sól i pieprz

rozmrożonym ciastem francuskim wyłożyć natłuszczoną formę do tarty (min. 23 cm średnicy), zawijając brzeg w falbankę. nakłuć widelcem w kilku miejscach i obciążyć powierzchnię (ja nie dorobiłam się ceramicznych fasolek, ale można też wyłożyć ciasto papierem do pieczenia i wysypać zwykłą suszoną fasolę lub groch - podobno, próba z kaszą gryczaną z braku fasoli nie powiodła się). wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 st. na ok. 20-25 minut.
pokroić mozarellę i pomidory w plastry. powierzchnię upieczonego ciasta posmarować pesto (ja użyłam pasty z karczochów przywiezionej swego czasu z włoch, ale to może być po prostu ulubione pesto), ułożyć ser i pomidory, posypać posiekaną bazylią. skropić oliwą z oliwek, posypać świeżo mieloną solą i pieprzem. wstawić do piekarnika na tę samą temperaturę na ok. 10 minut.


wtorek, 27 marca 2012

omlet z fetą, pomidorami i bazylią

lubię leżeć wieczorem i przed zaśnięciem zastanawiać się, co bym sobie zjadła następnego dnia. czasami nie mam pomysłu, nie pamiętam, co mam w lodówce i nie bardzo mam na cokolwiek ochotę - wtedy życie jest do bani. ale czasami coś mnie tknie, że czegoś dawno nie jadłam, że widziałam w gazecie takie zdjęcie, że już dawno chciałam to zrobić i zasypiam jak dziecko. rano siadam do komputera lub notatnika szukać inspiracji i robię listę zakupów. dzisiaj musiałam przejść do dalszego sklepu, żeby kupić świeże zioła, a w moim stanie to jest wyczyn, ale to nic - wszystko dla pysznego omleta z fetą, pomidorkami i bazylią.

jednego tylko nie zrobiłam, a co podobno warto - nie przypiekłam omleta w piekarniku z góry po usmażeniu. nie dorobiłam się jeszcze takiej patelni, która nadawałaby się jednocześnie na kuchenkę indukcyjną, do robienia omletów i naleśników oraz do piekarnika. ale jeszcze wszystko przede mną :-)

1 porcja
2 jajka
2 pomidorki rzymskie
1/3 opakowania fety
1 dymka (biała część)
garść posiekanych liści bazylii
świeżo mielony pieprz
łyżeczka oliwy
łyżeczka masła
1 łyżka wody


dymkę pokroić w półpiórka (nie wiem, czy to się tak nazywa - pewnie nie, ale mam nadzieję, że będziecie wiedzieć, o co chodzi), poddusić na maśle i oliwie. dodać pokrojone w półplasterki pomidory, poddusić do miękkości. dodać fetę. rozłożyć składniki równomiernie po patelni, zalać jajkami roztrzepanymi z łyżką wody. posypać świeżo mielonym pieprzem i posiekaną bazylią. na małym/średnim ogniu piec omlet pod przykryciem, aż jajka całkiem się zetną.
przełożyć delikatnie omlet na talerz (to się udaje różnie, czasem schodzi w całości, czasem nie, generalnie im więcej mokrych składników, tym mam wrażenie że gorzej). podawać z grzankami.


poniedziałek, 26 marca 2012

sernik bananowy

sernik to moje ulubione ciasto. mogłabym powiedzieć, że kolekcjonuję przepisy na wspaniałe serniki, ale prawda jest taka, że rzadko wracam nawet do tych naprawdę udanych, bo zawsze znajdzie się jakiś, którego jeszcze nie próbowałam, a który obiecuje niesamowite wrażenia. cały czas szukam też takiego, którego efektem będzie niezapomniany smak przy jak najmniejszym nakładzie pracy (tak tak, jestem leniwa, przyznaję bez bicia).

najbardziej lubię serniki wilgotne i bardzo słodkie, zwykle z tradycyjnymi dodatkami (galaretka owocowa, czekolada, kruche ciasto, limonka, maliny itp. jedyny wyjątek to rodzynki, za którymi w serniku nie przepadam), ale czasem zaskakują mnie pozytywnie nowe smaki, np. sernik piernikowy mojej siostry.

dzisiejszy sernik to wynik poszukiwań łatwego ciasta na weekend, które nie będzie standardowe, ale też nie zajmie mi całego dnia i nie zrujnuje porządku w kuchni. oczywiście nic z tego nie wyszło - w kuchni bajzel wylewał się do przedpokoju, masa serowa nie chciała zmieścić się do formy, a jak postanowiłam uratować jej nadmiar piekąc mini serniczki, spaliłam je na węgiel, bo piekłam tyle samo co sernik właściwy. ale na szczęście po zamaskowaniu wpadek i posprzątaniu sześćdziesięciu czterech brudnych misek, otrzymałam smaczny wypiek w sam raz na niedzielny deser. jedna uwaga - sernik jest naprawdę bananowy, więc jeśli ktoś nie lubi, niech nie piecze.

przepis oczywiście stąd, tyle że tam wygląda jak arcydzieło sztuki cukierniczej, a u mnie - jak zwykle ;-) zamiast polewy z dulce de leche, które nie mam pojęcia skąd wziąć, lody o smaku karmelowym.

spód
200 g ciastek zbożowych
50 g rozpuszczonego masła

masa serowa
450 g serka twarożkowego śmietankowego  / twarożku sernikowego
80 g cukru
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
3 roztrzepane jajka
1 łyżka soku z cytryny
2 dojrzałe banany (w oryginale są 3 banany, ale stwierdziłam, że nie zmieszczę masy do mojej małej formy i okazało się, że miałam rację, a masy i tak było za dużo)

ciastka na spód zmiażdżyć na piasek w mikserze, albo w woreczku waląc w nie wałkiem (nie próbowałam, ale słyszałam, że też tak można). wymieszać z masłem i rozłożyć na dnie formy do pieczenia o średnicy 21 cm wyłożonej papierem do pieczenia. wstawić do piekarnika nagrzanego do temp. 200 st. Na 10-15 minut. wyjąć i przestudzić przez czas przygotowywania masy serowej (ja miałam formę o średnicy 20 cm i było trochę za dużo tego spodu, można było zrobić mniej).

banany rozgnieść lub zmiksować blenderem, dodać do reszty składników, zmiksować, nie ma potrzeby ubijania białek oddzielnie (ja nie mam maszyny, więc najpierw ubiłam jajka z cukrem, potem połączyłam z przetartym twarogiem, zmiksowałam ręcznie, potem dodałam resztę). wlać na podpieczony spód.
piec około 1 godziny w temperaturze 180ºC (można w czasie pieczenia przykryć folią od góry - ja przykryłam i sernik wyszedł jasny, tyle że przykleił się w paru miejscach do folii i to trochę zepsuło efekt). gotowy sernik jest ścięty od góry i sprężysty pośrodku (nie pieczemy do tzw. suchego patyczka).
po ostudzeniu schłodzić przez 3 godziny w lodówce lub najlepiej przez całą noc.



piątek, 23 marca 2012

ryba w sosie słodko-kwaśnym

chyba jednak umiem gotować po chińsku :-) ale w sumie okazuje się, że to nic trudnego, jeśli się ma w domu sos sojowy, słodki sos chilli i olej sezamowy, przynajmniej dla początkujących, bo zrobienie sajgonek wciąż jeszcze przerasta moje możliwości.

ten przepis to próba przemycenia do codziennej diety ryby, z którą małż. ma problem. on w ogóle ma problem ze wszystkim, co pływa w wodzie i nie ma kości. ale rybę jestem jeszcze w stanie opanierować i usmażyć, a najlepiej przykryć dużą ilością sosu słodko-kwaśnego własnej roboty, z krewetką gorzej. nie tknie.

przepis (wychodzą z tego 2-3 porcje) jest moją własną wariacją nt. tego, co znalazłam w internecie. wyszło nieźle, więc się dzielę - smacznego :-)

sos 
1 duża marchewka pokrojona w półplasterki
1 duża czerwona papryka pokrojona w paseczki
1 mała cebula
2 ząbki czosnku
¾ puszki ananasa w zalewie
4 łyżki sosu sojowego
1 łyżka octu jabłkowego
2 łyżki słodkiego sosu chilli
4 łyżeczki mąki kukurydzianej
zalewa z ananasa
olej do smażenia (tylko nie sezamowy, bo podobno nie można)
sól
natka pietruszki do posypania

ryba
500g filetów z ryby o białym zwartym mięsie (np. dorsza, ja użyłam tilapii i też wyszło)
4 łyżeczki mąki kukurydzianej
2 jajka (w sumie wydaje mi się, że wystarczyłoby jedno, panierka byłaby bardziej zwarta, ale teraz nie jestem pewna na sto procent, bo nie próbowałam)
pół łyżeczki proszku do pieczenia

najpierw przygotowujemy sos. na rozgrzanym oleju przysmażamy dość drobno posiekaną cebulę i czosnek, solimy, trzymamy do zeszklenia. dodajemy marchewkę, dusimy 7-10 minut. dodajemy paprykę i dusimy jeszcze 5 minut, następnie ananasa i jeszcze chwilę trzymamy dusząc. w miseczce mieszamy sos sojowy ze słodkim sosem chilli, a osobno mąkę kukurydzianą z zalewą z ananasa. dodajemy wszystko do sosu i dokładnie mieszamy. dusimy kilka minut na wolnym ogniu, żeby sos zgęstniał, a mąka nie była surowa. 
potem działamy z rybą. mieszamy mąkę kukurydzianą, jajka i proszek do pieczenia na gładką masę. rybę kroimy w duże kawałki, każdy obtaczamy dokładnie w cieście i strzepujemy jej nadmiar. smażymy na rozgrzanym oleju kilka minut z każdej strony, do uzyskania złotobrązowego koloru. odsączamy z nadmiaru tłuszczu na papierowym ręczniku.
na koniec dodajemy rybę do gorącego sosu i mieszamy wszystko bardzo delikatnie, żeby kawałki ryby nie rozpadły się, podajemy np. z ryżem, posypane posiekaną natką pietruszki.



środa, 21 marca 2012

kurczak z boczkiem i cytryną

to właściwie będzie bardziej recenzja przepisu znalezionego w gazecie. autorką jest eva longoria, która, jeśli rzeczywiście jada takie dania na codzień, to chyba zamiast na planie serialu musi pracować na budowie albo w kopalni, bo ja utyłam od samego patrzenia. jako dodatek proponuje pieczone ziemniaczki, żeby było dietetyczniej...

danie jest smaczne, ale jest parę "ale". kurczak wychodzi mięciutki i bardzo soczysty, powiedziałabym, że nawet na granicy "rozgotowania", ja jestem jednak przyzwyczajona do nieco twardszego mięsa. można więc poeksperymentować ze skróceniem czasu pieczenia, np. o 10 minut. pomimo tego, że się go niedosala, z powodu ilości sosu sojowego w marynacie, a przede wszystkim z powodu boczku, jest dosyć słony. do tego cytryna, co do której miałam mieszane uczucia. miałam straszną ochotę na cytrynowego kurczaka, ale ponieważ w tym przepisie cytryna leży na boczku, samo mięso mało przechodzi jej aromatem. żeby coś poczuć nawet zjadłam parę plasterków, ale była bardzo spieczona i kwaśna i jakoś nie wydaje mi się, że o ten efekt chodziło. generalnie niby fajnie, ale chyba nie zrobię tego drugi raz w dokładnie ten sam sposób. plusem jest niewielka ilość pracy, którą trzeba włożyć w przygotowanie, a także piękny zapach pieczonego kurczaka rozchodzący się po domu :-)

2 porcje
dwa udka z kurczaka
2 łyżki oliwy
6 łyżek sosu sojowego
6 plasterków boczku
1 cytryna pokrojona w plasterki
po szczypcie tymianku, szałwii i cząbru


wymieszaj oliwę i sos sojowy. posmaruj udka marynatą i marynuj przez ok. godzinę. potem obsmaż na patelni po kilka minut z każdej strony, żeby się zezłociły. gorącego kurczaka połóż na blasze lub w naczyniu do zapiekania wyłożonym papierem do pieczenia, połóż na nim plasterki boczku i cytryny. posyp ziołami. piecz w 200 st. przez godzinę.


wtorek, 20 marca 2012

naleśniki orkiszowe z soczewicą i suszonymi pomidorami oraz sosem pomidorowym

to nie jest wykwintne danie. pomysł powstał, kiedy przeglądałam szafki i lodówkę z nadzieją, że mnie olśni i będę mogła przygotować jakieś miłe, zdrowe, niewymagające danie dla nas dwojga, które nie zajmie mi całego dnia. ale wyszło niespodziewanie smacznie, więc się dzielę :-)

jeśli chodzi o przepis na naleśniki, to nic rewolucyjnego, mam po prostu obsesję na punkcie mąki z pełnego przemiału, a teraz oprócz żytniej, która się nie za bardzo nadaje, mam tylko orkiszową, która nadaje się bardziej i nawet nieźle smakuje. ale jakie naleśniki zrobicie, takie będą dobre, tak mi się wydaje.

naleśniki (u mnie 5 niewielkich)
szklanka półtłustego mleka
ok. 3/4 szklanki orkiszowej mąki razowej (daję na oko, do uzyskania ciasta o odpowiedniej, czyli nie za gęstej konsystencji)
1 jajko
sól, pieprz
olej do smażenia (odrobina do posmarowania patelni pod pierwszy naleśnik)

farsz1 puszka soczewicy (wybaczcie, że nie moczę i nie gotuję suszonej - nie chce mi się :-)
1 cebula
2 ząbki czosnku
4-5 suszonych pomidorów
natka pietruszki
sól, pieprz, pieprz ziołowy
szczypta płatków chilli (tyle ile lubicie)
łyżka oliwy do smażenia

sos
1 puszka krojonych pomidorów
1 mała cebula
1 ząbek czosnku
łyżka octu balsamicznego
bazylia, oregano
sól, pieprz
łyżka oliwy do smażenia
2 łyżki tartego parmezanu do posypania


naleśniki (to dla niewprawionych :-)
wymieszać dokładnie składniki w misce, doprawiając do smaku. wlewać na rozgrzaną, posmarowaną olejem patelnię po 1 porcji, rozprowadzając delikatnie po całej powierzchni. smażyć najlepiej na patelni do naleśników, po kilku chwilach przewracając na drugą stronę (dziwnie podaje się przepis na coś, co większość jednak potrafi z zamkniętymi oczami :-)

farsz
drobno pokrojoną cebulę i czosnek przysmażyć na rozgrzanej oliwie, posolić. dodać odsączoną soczewicę. podsmażać przez kilka minut. dodać pokrojone suszone pomidory. doprawić do smaku, dusić jeszcze chwilę. przed nałożeniem na naleśniki dodać poszatkowaną natkę pietruszki.

sos
w małym rondlu rozgrzać oliwę i podsmażyć na niej drobno pokrojoną cebulę i czosnek. posolić. dodać pomidory i dusić 15-20 minut, do zgęstnienia. doprawić do smaku, dodać ocet balsamiczny i zioła.

nałożyć niewielkie porcje farszu na naleśniki, zawinąć w klasyczny rulonik lub w co tam wolicie. polać obficie sosem i posypać szczodrze tartym parmezanem.



poniedziałek, 12 marca 2012

ryż smażony z kurczakiem i jajkiem

w ciąży ma się różne dziwne zachcianki, moja sprzed kilku tygodni to smażony ryż po chińsku. długo nie mogłam go zrobić, bo nie mogłam znaleźć nigdzie w pobliżu słodkiego sosu chilli, ale w końcu się udało. zachcianka zdążyła już co prawda minąć w międzyczasie, ale i tak nam smakowało.

po chińsku nie umiem nic, zwłaszcza gotować, ale ten przepis pozwala na skosztowanie egzotycznych smaków bez specjalnych umiejętności. i podobno jest dietetyczny, bo inspirowany książką o gotowaniu i odchudzaniu :-) w oryginalnym przepisie są jeszcze krewetki, ale małż. nie je niczego, co na niego patrzy z talerza i macha do niego wąsem, więc musiałam zrezygnować.

przepis podaję w wersji do przygotowania na zwykłej dużej teflonowej patelni, ponieważ nie posiadam woka (i nawet nie myślę o jego kupieniu, bo musiałabym go chyba trzymać na balkonie).

2 porcje
100 g ryżu (ja z przyzwyczajenia dietetycznego używam brązowego)
2 filety z piersi kurczaka pokrojone w kostkę o boku ok. 2 cm

2 ubite jajka
1 czerwona papryka pokrojona w paseczki
200 g mrożonego groszku
1 łyżka słodkiego sosu chilli (można więcej, jeśli ktoś lubi ostro)
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżeczka nasion sezamu
1 dymka pokrojona w piórka
1 zmiażdżony ząbek czosnku
1 łyżka utartego świeżego imbiru
1 łyżka oleju do smażenia
garść posiekanej natki kolendry (lub pietruszki, w wersji spolszczonej)


ugotuj ryż wg przepisu na opakowaniu - ma pozostać jędrny i nierozgotowany.
w tym czasie wymieszaj sos chilli, sos sojowy, olej sezamowy, odstaw.
na rozgrzanej patelni upraż na złoto ziarna sezamu, odstaw.
rozgrzej na patelni olej, smaż na nim kurczaka na złoto przez kilka minut. dodaj paprykę i groszek, smaż ok. 10 minut, dodając odrobinę wody, jeśli będzie przywierać. dodaj ryż, dymkę, imbir i czosnek, smaż jeszcze chwilę.
odsuń wszystko na jeden bok patelni, na pozostałą część wlej rozbite jajka. odczekaj chwilę, żeby delikatnie się ścięły, zanim zaczniesz je mieszać (powinny być w większych kawałkach). rozmieszaj jajka z resztą składników, dodaj sos, 2/3 kolendry lub pietruszki i ziarna sezamu, wymieszaj wszystko - bez przesady z dokładnością.
podawaj posypane pozostałą natką.

niedziela, 11 marca 2012

polędwiczki wieprzowe w glazurze miodowej

niedzielny obiad z gościem. dobrze, że w lodówce polędwiczki, a w głowie inspiracja z książki i gotowaniu i chudnięciu (przekonałam się jakiś czas temu do tej części wieprzowiny, bo jest naprawdę dobra - delikatna, dość chuda i łatwo ją przyrządzić na wiele sposobów).

4 porcje
2 polędwiczki wieprzowe (ok. 500 g)
2 łyżki sosu sojowego
2 łyżki płynnego miodu

2 szczypty suszonego rozmarynu lub gałązka posiekanego świeżego
2 łyżki oliwy do smażenia

wymieszać sos sojowy, miód i rozmaryn. polędwiczki w całości nasmarować mieszaniną. obsmażyć na dużej patelni mięso - 6 do 8 minut z każdej strony, aż na jego powierzchni utworzy się skarmelizowana warstwa sosu. wstawić do piekarnika (200 st. lub 180 st. z termoobiegiem) na 5-8 minut, w zależności od grubości polędwiczek (to naprawdę wystarczy, chociaż byłam sceptyczna, bojąc się niedopieczonego mięsa). po wyjęciu odstawić na kilka minut w cieple, żeby odpoczęło. pokroić na plasterki grubości ok. centymetra. podawać z czym lubicie, my wciągnęliśmy je z puree pietruszkowym i zieloną fasolką. miłej niedzieli :-)


czwartek, 8 marca 2012

penne z bakłażanem, pomidorami, papryką i ciecierzycą

miałam ochotę na wegetariański makaron, a ten przepis to moja fantazja - coś jakby penne arrabiata, albo arcobaleno albo alla norma albo nie wiem co, ale z pomidorami, bakłażanem, papryką i ciecierzycą, doprawione chilli. nie powiem, że to 3-gwiazdkowe danie, ale wyszło całkiem smaczne i myślę, że zafunkcjonuje jako odmiana od mięs i ryb w naszym codziennym jadłospisie.

4 porcje
400-500 g razowego penne (w zależności od waszego apetytu)
1 puszka pomidorów w kawałkach

1 średni bakłażan
2 małe czerwone papryki

1 puszka ciecierzycy (cieciorki)
1 czerwona cebula
2 ząbki czosnku
2 łyżki oliwy
suszone płatki chilli
sól, pieprz, brązowy cukier


ugotować makaron (ja gotuję krócej o 1-2 minuty niż czas podany na opakowaniu, bo nie cierpię rozgotowanych klusek). pokrojoną drobno cebulę i czosnek zeszklić na oliwie, soląc lekko, żeby cebula puściła soki. dodać szczyptę chilli wg uznania (ja mam bardzo ostre, więc dodaję niewiele). po kilku minutach dodać paprykę pokrojoną w grubą kostkę, podsmażyć. dodać pokrojony bakłażan, posolić, podsmażyć. dodać pomidory z puszki, wymieszać dokładnie i dusić na małym ogniu ok. 10-12 minut do miękkości (papryka powinna być miękka, ale nie rozpadać się). pod koniec dodać odsączoną ciecierzycę i dusić jeszcze ok. 5 minut. na koniec doprawić do smaku solą, pieprzem i brązowym cukrem.
dodać odsączony makaron, dolewając odrobinę wody z jego gotowania. dusić chwilę do pomieszania smaków i zagęszczenia sosu. podawać, zajadać.


wtorek, 6 marca 2012

zupa marchwiowo-imbirowa

jakiś czas temu odwiedziłam kolegę mieszkającego wtedy w niemczech i jego dziewczyna przyrządziła na kolację kremową zupę marchwiowo-imbirową. obiecałam sobie wtedy, że też taką kiedyś zrobię, bo bardzo mi smakowała. od tamtego czasu minęło... niech policzę... 6 lat :-) ale lepiej późno niż wcale. poszukiwanie przepisu zaprowadziło mnie jedną z ulubionych stron. nie jest skomplikowany, a o tej porze roku marchewka to jedno z niewielu dobrych i świeżych warzyw.

wprowadziłam do przepisu kilka kosmetycznych zmian, np. podwoiłam ilość składników (lubię jadać zupę jako konkretny, oddzielny posiłek, więc moje porcje zwykle są większe) i dodałam dużo więcej bulionu niż oryginale (wolę krem mniej kremowy niż bardzo kremowy).

 
zupa (nie wiem, ile porcji, powiedzmy, że 4 porządne)
4 łyżki masła
duża cebula posiekana w kostkę
500 g marchwi obranej i pokrojonej w plastry

1 duża pietruszka obrana i pokrojona w plastry
2 łyżki startego imbiru
1 łyżka startej skórki pomarańczowej (więcej niż w oryginale)
1 litr wywaru z warzyw
jogurt do podania
sól i pieprz









rozpuścić masło w garnku na małym ogniu, dodać cebulę i gotować ok. 3 minut, aż lekko zmięknie. dodać marchew i pietruszkę, przykryć garnek i gotować mieszając od czasu do czasu przez 15 minut, aż warzywa zmiękną. dodać imbir, skórkę pomarańczową i wywar, zagotować. zmniejszyć ogień do minimum i dusić pod przykryciem przez 30-35 minut. zdjąć z ognia, zmiksować (ja używam ręcznego blendera), doprawić solą i pieprzem.

podawać z jogurtem (w oryginale jest śmietanka, ale ja rzadko używam, wolę jogurt, bo dodatkowo zakwasza i dodaje smaku) i świeżo mielonym pieprzem.

na początku nie wiedziałam, czy mi smakuje - jest słodka, lekko pikantna, niezbyt słona, bo na samych warzywach. ale po kilku łyżkach doszłam do wniosku, że jednak bardzo mi smakuje i z chęcią zjem więcej (skończyłam leżąc i ledwie dysząc na kanapie). na drugi dzień zupa też jest pyszna, trzeba jednak pamiętać, że gęstnieje przez noc - nie wiem, jak to się dzieje, ale tym bardziej cieszę się, że dodałam więcej wywaru.