wtorek, 28 lutego 2012

kanapka ser kozi - pomidor - sałata - szynka

przez długi czas nie doceniałam kanapek. człowiek tak ma, jak za długo jest na diecie, bo wszyscy wmawiają nam, że węglowodany to samo zło. ale teraz nie muszę oszczędzać na pieczywie, a chodziła za mną taka gorąca kanapka, jakie dają we włoszech w każdym barze w porze lunchu.

jak byliśmy w rzymie, wstąpiliśmy raz na taką - wojtek miał chyba prosciutto, mozarellę, pomidora i rukolę, ale w sumie to nie pamiętam, bo moja była taka pyszna, że nie patrzyłam mu w talerz: grillowane warzywa - cukinie, kabaczki, bakłażan, pomidor - i sadzone jajko, do tego sos z oliwy i gorące panini prosto z grillowego opiekacza gotowe.

ja oczywiście w domu nie posiadam takich urządzeń, ale przecież można kupić wielką ciabattę w sklepie osiedlowym, do tego dodatki, co mi w ręce wpadnie, ciabattę podgrzewamy w piekarniku, jakiś sos i molto bueno, czy jak to się po włosku mówi.

kanapka, 1 porcja
1 duża ciabatta

ser kozi w plastrach (ile macie ochotę)
plastry pomidora (ile wyjdzie)
plasterki dobrej szynki albo wędliny drobiowej (ile macie)
sałata (ile wlezie)
oliwa z oliwek, dobry ocet winny, musztarda dijon, sól, pieprz (co lubicie)

filozofia żadna: podgrzewamy ciabattę w piekarniku albo opiekaczu (ja oczywiście jedną połówkę spaliłam z wierzchu, bo nigdy nie mogę wyczuć mojego grilla, mąż musiał zjeść). ciepły spód smarujemy (a najlepiej pryskamy, kupiłam taki spryskiwacz i świetnie się sprawdza) oliwą, układamy sałatę, wędlinę, smarujemy musztardą, na to kozi ser, pomidor, pryskamy octem winnym (spryskiwacz nr 2), sól i pieprz świeżo mielone, na wszystko wierzch ciabatty i mocno dociskamy, a potem walczymy, żeby nasze pyszne nadzienie nie wylądowało na bluzce podczas jedzenia. ja lubię dużo dodatków, więc kruszę i rozrzucam sałatę, przez co trzymanie talerzyka pod samą brodą staje się koniecznością.



na dzisiaj jestem usatysfakcjonowana, ale jest jeszcze tyle pomysłów na kanapki do przetestowania...

piątek, 24 lutego 2012

zupa brokułowa

mogę sobie teraz dogadzać i to właśnie robię. na lunch przez ostatnie dwa dni jadłam zupę brokułową z kozim serem i płatkami migdałów i się tego nie wstydzę - niech mi zazdroszczą ci, którzy w korporacjach zjadają o 13 sałatkę jajeczną ze sklepu naprzeciwko (też to kiedyś przerabiałam).

przepis bazowy pochodzi z książki gordona. trochę go podrasowałam na własne potrzeby, bo jest tak prosty, że aż szkoda nie wykorzystać. nawet nie trzeba mieć bulionu.

2-4 porcje (dla mnie dwie, jako pierwsze danie lub dla tych, co na diecie - cztery)

1 świeży brokuł
750 ml wody

po dwa plasterki koziego sera na porcję
jogurt naturalny - po 2 łyżki na porcję
po łyżce płatków migdałowych na porcję
sól, pieprz, cukier, sok z cytryny

ugotować w osolonej wodzie brokuły do miękkości (ostatnio usłyszałam, żeby gotować je bez przykrycia, to nie stracą koloru - zadziałało). zestawić z ognia, zmiksować na gładką masę. doprawić wg uznania - zupa daje duże pole do popisu w tym względzie, bo to sama woda i warzywa, ale nie warto przedabrzać - kozi ser i migdały dodają dużo smaku).
po nałożeniu na talerze dodać jogurt, na wierzch położyć pokrojone na kawałki plasterki sera koziego, posypać uprażonymi na suchej patelni płatkami migdałów. najlepiej smakuje świeża, ale na drugi dzień też daje radę.


ps przyznam się do czegoś - do tej wersji dodałam jeszcze kawałki pieczonego w folii łososia - nie jest to część przepisu, tylko taka moja ciążowa fanaberia, więc nie znajdziecie tego powyżej. chciałam tylko zaznaczyć, że smakowało naprawdę dobrze i chyba jeszcze się kiedyś skuszę na taką kombinację (mały kawałek łososia bez skóry piekę w folii przez ok. 30 minut z przyprawami i kawałeczkiem masła, wyciągam z folii i dzielę na wzdłuż mięśni, następnie wrzucam do zupy i gotowe).

czwartek, 23 lutego 2012

spaghetti z klopsikami


ponieważ mam dużo czasu i po raz pierwszy w życiu nie muszę być na diecie, wypróbowuję różne przepisy, które do tej pory z racji pracochłonności i kaloryczności omijałam z daleka. mam tu na myśli m.in. klasyki włoskiej kuchni, które, jedzone codziennie, wcale nie służyłyby naszemu zdrowiu i sylwetce w stopniu, który ogólnie przypisuje się kuchni śródziemnomorskiej. ale od czasu do czasu przecież nic się nikomu nie stanie, jeśli wciągnie michę spaghetti z klopsikami, prawda?

przepatrzyłam nigellę i olivera i nigella wygrała - jej przepis jest prostszy i nie wymaga smażenia klopsików. wprowadziłam do niego pewne modyfikacje i dzięki temu danie nie pływało w tłuszczu, jak ostatnio lasagne, a i tak poczułam się jak sofia loren, podając to pastę na stół.


klopsiki (mnie wyszło 28 sztuk, to jest jakieś 4-6 porcji)
500 g mięsa mielonego (ja zamiast użyć tradycyjnej mieszanki wieprzowo-wołowej użyłam mięsa z udźca z indyka)
1 jajko
2 łyżki świeżo startego parmezanu
1 starty ząbek czosnku
1 łyżeczka suszonego oregano
3 łyżki bułki tartej
duża szczypta czarnego pieprzu
1 łyżeczka soli

sos
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka suszonego oregano
1 łyżka masła
1 łyżka oliwy nie z pierwszego tłoczenia
700g przecieru pomidorowego (jamie woli pomidory z puszki i chyba się z nim zgadzam - sos ładniej wygląda)
szczypta cukru
sól i pieprz do smaku
100 ml pełnotłustego mleka (ja nie użyłam tego składnika i nie bardzo widzę jego sens, ale podaję za nigellą)


wymieszać składniki na klopsiki w dużej misce, a następnie z masy lepić małe kulki (mniej więcej wielkości orzecha włoskiego). odłożyć ostrożnie na talerz i wstawić do lodówki na czas robienia sosu.
posiekać drobno cebulę i czosnek, rozgrzać na patelni (dużej) tłuszcze i podsmażyć cebulę z czosnkiem i oregano - ok. 10 min, mieszając regularnie. dodać przecier pomidorowy (lub pomidory) i ok. 1,5 szklanki wody (sos będzie dosyć rzadki, ale ma taki być, potem zgęstnieje), doprawić solą, pieprzem i cukrem. dodać mleko (lub nie dodawać, jak ja). następnie pojedynczo i delikatnie wkładać klopsiki. nie należy mieszać sosu, dopóki klopsiki nie zmienią koloru z różowego na brązowy, bo mogą się rozpaść. gotować częściowo przykryte przez ok. 20 minut. na koniec spróbować sosu, czy czasem nie trzeba go doprawić.
w międzyczasie ugotować makaron. ja podałam to w ten sposób, że najpierw obtoczyłam makaron w sosie, a potem na wierzch przełożyłam klopsiki. całość posypałam jeszcze parmezanem, a co.





poniedziałek, 20 lutego 2012

kukurydziane placuszki śniadaniowe

zwykle śniadanie zjadam na szybko, bo jak się chodzi do pracy, to nie ma rano czasu (ja wolę pospać, niż wstać wcześniej i czekać, aż kawa się zaparzy, tosty podgrzeją, a jajka ugotują). najbardziej wypasione śniadania jadaliśmy w weekendy: jajko na miękko, albo nawet jajecznica z dodatkami, szaleństwo. teraz mam czas na przygotowywanie śniadań, bo nie chodzę do pracy, ale za to nie umiem za długo wytrzymać na czczo i muszę szybko coś zjeść, więc z reguły kończy się na kanapce.

od czasu do czasu wracam jednak do przepisu, na który trafiłam w książce o gotowaniu i odchudzaniu, bo jest super-szybki i podobno dietetyczny. w wersji książkowej jest na słono - z bekonem, awokado, kukurydzą i szczypiorkiem. kontrowersyjny jak dla mnie jest dodatek syropu klonowego, ale tak się podobno w krajach anglosaskich jada - bekon i syrop na raz.

tym razem zrobiłam eksperymentalną własną wersję na słodko - zmieniłam trochę składniki i zdecydowałam się na inne dodatki. efekt był fajny, ale jeszcze bym nad nim popracowała - placuszki wyszły dosyć mdłe, jeśli nie doprawia się ich solą i pieprzem. ale to zdrowa alternatywa śniadaniowa i pięknie do tego wygląda, więc można pobawić się jeszcze ze smakiem.

placuszki (6 małych sztuk)
1 duże jajko
150 g jogurtu naturalnego
1 łyżka mąki kukurydzianej
60 g mąki pszennej (ja najczęściej używam razowej)
4 łyżki otrębów owsianych
łyżeczka oleju i łyżeczka masła do smażenia


dekoracja
łyżeczka twarożku naturalnego i łyżeczka dowolnego dżemu (ja miałam ochotę na truskawkowy) na każdy placuszek

wymieszać wszystkie składniki na gładką masę. na patelni rozgrzać tłuszcze i nakładać łyżką niewielkie porcje. smażyć 1-3 minuty z jednej strony, aż się zezłocą, a potem jeszcze 1-2 minuty z drugiej. podawać z twarożkiem i dżemem. myślę, że dobrym dodatkiem mogą być świeże owoce sezonowe, ale dżem ma tę przewagę, że nadaje placuszkom zdecydowany słodki smak, bez niego będą dosyć mdłe. zjadać i miło zaczynać dzień.





niedziela, 19 lutego 2012

quiche

czasami przychodzi taka niedziela, podczas której małż. praktycznie od śniadania snuje się w okolicach lodówki i tęsknym wzrokiem pyta, o której i co zjemy na obiad. zaglądam więc do rzeczonej lodówki, a tam... hmm. cytryna, musztarda, masło, o, dobrze, że wczoraj zleciłam kupno paczki sałaty. zaglądam więc na półkę z książkami kucharskimi, żeby poszukać inspiracji do czegoś, co zamieni tęskny wzrok na rozmarzone spojrzenie pt.: "tego właśnie mi trzeba było...". oczywiście względnie jak najmniejszym nakładem pracy oraz z uwzględnieniem tego, jak mały asortyment jest dostępny w niedzielne przedpołudnie w sklepie osiedlowym.

wybór padł na tradycyjny quiche, do którego nie trzeba za wiele, a efekt jest jak z prawdziwego bistro. paczka sałaty uratowała moje poczucie winy i pozwoliła dodać odrobinę zieleniny do obiadu.

ciasto:

1,5 szkl mąki
0,5 kostki masła (wychodzi, że 125 g)
3-4 łyżki wody
0,5 łyżeczki soli

farsz:
3-4 cebule
łyżka oleju
łyżeczka masła
2 jaja
10-15 dkg sera żółtego (np. goudy albo jaki tam lubicie)
0,5 pojemnika śmietany (bardzo precyzyjne określenie, wiem - ja wzięłam ok. 150 ml, tak wyszło, 18% tłuszczu, bo taka była w sklepie)
łyżeczka oregano
sól, pieprz
mąkę wymieszać z solą, wiórkami masła (nie wiem, jak to się robi, ja spędziłam kilka dobrych minut siekając masło na małe kawałeczki) i wodą, zagnieść ciasto, uformować je w kulkę, zawinąć w folię i na godzinę włożyć do lodówki. po schłodzeniu rozwałkować do okrągłej formy nasmarowanej tłuszczem (najlepsza jest taka z falowanym brzegiem, ale moja pękła już jakiś czas temu, więc używam gładkiej). nakłuć widelcem (w wielu miejscach), wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 st. na 15 minut.
obraną i pokrojoną w półplasterki cebulę podsmażyć (ja zapomniałam o oleju i smażyłam na łyżce masła) na złoty kolor. rozmącić jaja, wymieszać ze śmietaną i startym serem oraz cebulą (o tym też zapomniałam i wyłożyłam najpierw cebulę na ciasto, a potem zalałam mieszanką - cóż, mój mózg w ciąży znacznie się skurczył i zapominam o wielu rzeczach), doprawić ziołami, solą i pieprzem. farsz wyłożyć na ciasto i piec 20-30 minut w piekarniku nagrzanym do 180 st.

potem można już patrzeć, jak tęskny wzrok zamienia się w rozmarzone spojrzenie i małż. mówi: "dziękuję, tego mi trzeba było, kiedy to zrobisz jeszcze raz?"





czwartek, 16 lutego 2012

zapiekane warzywa z serem feta

to jest jedno z takich dań, które poprawiają nastrój niezależnie od pory roku, chociaż latem smakuje najlepiej - świeżymi warzywami ciepłymi od słońca, pachnącymi ziołami. no dobra, ser feta w zasadzie smakuje tak samo cały czas.



pierwszy raz zobaczyłam taki przepis w książce, którą kupiliśmy koleżance na urodziny - to było coś o kuchni śródziemnomorskiej. tak mi się spodobał, że go sobie zachowałam, chociaż potem nigdy nie robiłam tego dania wg zapisanego przepisu. podobny przepis ma w swojej książce nigella - u niej to jest zapiekanka z dwóch rodzajów ziemniaków i sera haloumi.

generalnie wydaje mi się jednak, że takie danie, to żadna filozofia. do wyboru mamy kilka warzyw, które możemy użyć wedle upodobania i zasobności lodówki oraz jakiś słony ser - haloumi lub feta sprawdza się idealnie. do tego przyprawy i zioła - chodzi o to, żeby danie było kolorowe, bo wtedy, jakoś tak to się dzieje, smakuje najlepiej.






w wersji na bogato stosujemy: ser, kolorowe papryki, bakłażana, cukinię, czerwoną cebulę, oliwki, pomidory, ziemniaki, czosnek, świeże lub suszone zioła: bazylię, oregano, tymianek, a do tego oczywiście oliwę z niepierwszego tłoczenia oraz świeżo mielone sól i pieprz, ewentualnie odrobina brązowego cukru. proporcje - na oko. dostosujcie do wielkości waszego naczynia do zapiekania. warto pamiętać o kilku prostych zasadach:

* warzywa kroimy na duże kawałki, mniej więcej podobnych rozmiarów
 * ziemniaki możemy wcześniej odrobinę podgotować na parze
* wszystko powinno być dobrze obtoczone w oliwie, przyprawach i ziołach
* pomidory pokrojone w ósemki kładziemy na reszcie warzyw, bo puszczą najwięcej soku
* ser połóżmy na wierzchu - powinien się lekko przypalić na brzegach
* nie pieczmy zbyt długo, bo wszystko się rozpadnie - warzywa powinny być jędrne i słodkie, poprzypalane na brzegach (wydaje mi się, że 30-45 minut w 180-190 st. powinno w zupełności wystarczyć, sprawdzajcie pod koniec pieczenia, czy czasem nie są już w sam raz)
* to danie jest tak proste, że jednym z jego największych atutów (oprócz naturalnego smaku warzyw i sera) powinna być estetyka - pomidory najładniej prezentują się w ósemkach, cukinia w półplasterkach, papryka w dużej kostce, cebula w piórkach, a ząbki czosnku wkładamy w całości, rozgniecione, można ich nawet po rozgnieceniu nie obierać, itd


wiem, że przepis nie jest precyzyjny, ale czasem w gotowaniu nie chodzi o precyzję, a to danie trudno jest zepsuć. jeśli lubicie takie ciepłe, południowe smaki, popróbujcie i znajdźcie własną wersję, którą wam najbardziej będzie pasować. idealne na imprezę :-)




piątek, 10 lutego 2012

zupa pomidorowa z chilli

przepis pochodzi z książki o gotowaniu i odchudzaniu, której tytuł jest dla mnie trochę nielogiczny. była skierowana do brytyjskich kobiet, które jedzą dużo śmieciowego jedzenia i dlatego są grube, a miała udowodnić, że gotując w domu możemy łatwo i smacznie zgubić nadmiarowe kilogramy, nie tracąc nic na smaku potraw. wszystko fajnie, ale gotując można schudnąć, gorzej, jeśli chce się potem jeść, to co się ugotuje ;-)

ale do rzeczy. najprostsza zupa świata - na dowód, że nie ma potrzeby kupować gotowych dań, nawet jeśli nie jesteśmy fanami gotowania. całość zajmuje ok 40 minut, a zupa jest naprawdę smaczna, a teraz stanowi mój awaryjny lancz, bo składniki są w zasadzie powszechnie dostępne.

1 łyżka oliwy
1 cebula

2 ząbki czosnku
szczypta suszonych płatków chilli
400 g pomidorów z puszki
sól, pieprz, szczypta cukru
garść bazylii (świeżej, albo kilka szczypt suszonej, jeśli świeżej brak)
jogurt naturalny (ilość dowolna, ja lubię dużo, ale na porcję najczęściej wystarcza jedna łyżka)

rozgrzej oliwę, zeszklij na niej drobno posiekaną cebulę oraz obrany i zmiażdżony czosnek, dodaj chilli i smaż jeszcze minutę. dodaj pomidory, dwukrotnie nalej wody do puszki po nich i wlej do rondla. przypraw solą, pieprzem i cukrem, doprowadź do wrzenia. gotuj na małym ogniu 30 minut.
dodaj posiekaną bazylię (lub bazylię suszoną), zmiksuj blenderem. skosztuj i dopraw, jeśli masz ochotę (ja dodaję jeszcze odrobinę octu balsamicznego, bo bardzo lubię). podawaj z jogurtem naturalnym.


z podanych składników mają wyjść 4 porcje, ale ja się w ciąży nie oszczędzam :-) ostatnio zjadłam na dwa razy, ale w ciąży mam parcie na pomidory, więc musicie sami ocenić wasze możliwości. pomyślałam też, że dobrym dodatkiem, żeby zupa była bardziej sycąca, może być pokrojona w kostkę mozarella - dodana na sam koniec, żeby się nie rozpuściła.

na koniec galeria zdjęć, na których zupa wygląda jak powierzchnia marsa. miłego jedzenia :-)





środa, 8 lutego 2012

sałatka z wątróbką i jabłkiem

kuchnia brytyjska kocha egzotyczne smaki. nigella w swoich książkach też ma wiele przepisów, do których przyrządzenia trzeba kupić połowę stoiska "kuchnie świata" - mirin, sos ostrygowy, sos rybny, słodkie chili, ocet ryżowy i tak dalej. ja mam w lodówce otwartą kilka miesięcy temu miniaturową buteleczkę oleju sezamowego, którą mam nadzieję kiedyś zużyć, zanim zmieni się w smar samochodowy.

czasem jednak nawet u nigelli można znaleźć coś prostego i w sumie bardzo polskiego, a następnie się tym zainspirować, żeby potem zajadać ze smakiem. bo mnie jakoś jedzenie wątróbki nie obrzydza, wręcz przeciwnie - moja mama przyrządzała ją dosyć często, jak byłam mała i do tej pory od czasu do czasu mam na nią ochotę, zwłaszcza jak przypomnę sobie smak wg pomysłu nigelli. tak więc - jeśli ktoś nie lubi wątróbki, niech nie czyta :-)

oryginalny przepis jest bardzo prosty - usmażona wątróbka na sałacie, polana sosem. ja dołożyłam do tego jeszcze trochę składników i powstała pyszna, sycąca sałatka, nawiązująca do polskiej tradycji podawania wątróbki z czerwoną cebulą i jabłkiem - takie sałatki często spotykam w knajpach i czasem zamawiam. a poza tym - wątróbki raz na jakiś czas są bardzo zdrowe :-)



podaję oryginalny przepis, a do tego własne uwagi i rozszerzenia:

sałatka, 2 porcje
300 g kurzych wątróbek
2 łyżki oliwy
130 g paczka rukoli (ja używam mieszanki sałat w paczce, na oko)
1 łyżka octu z sherry (nie mam takich bajerów, używam octu z czerwonego wina)

1 łyżka syropu klonowego (kupiłam go raz w życiu - fajny, ale wolę swojski miód, który się doskonale sprawdza w tym przepisie)
1/2 łyżeczki soli
moje dodatki
szczypta pieprzu
pół twardego jabłka
2 małe ogórki kiszone
pół czerwonej papryki

ćwiartka czerwonej cebuli

rozgrzej na patelni oliwę i obsmażaj wątróbki 7 minut, dociskając i obracając je, żeby się zrumieniły (wątróbki nie powinny być za bardzo wysmażone, bo smakują wtedy jak papier, ale ponieważ mąż nie trawi widoku krwi, a ja jestem w ciąży, tym razem wysmażyłam je porządnie). rozłóż sałatę na talerzach (plus wybrane dodatki: jabłko pokrojone w cienkie cząstki, paprykę w paseczki, ogórek w półplasterki, cebulę w piórka). kiedy wątróbki się usmażą i będą różowe w środku (takie są najlepsze, ale - patrz powyżej), zdejmij patelnię z ognia i szybko dodaj ocet i syrop (lub miód. ja zwykle ściągam wątróbki i robię na patelni sos, a nie glazurę - ale ja mam więcej do polania niż nigella). mieszaj, aż z płynu i resztek przysmażonej wątróbki powstanie gęsty sos - polej nim sałatę. oprósz solą (i pieprzem).


trzeba zjeść szybko i na ciepło - wątróbki, które leżą za długo, robią się niesmaczne, a sałata pod wpływem ciepła często więdnie, więc na talerz i od razu podawać.

poniedziałek, 6 lutego 2012

ciasto orzechowo-cytrynowe

postanowiłam, że w ciąży będę jadła słodycze tylko w weekendy (bułeczki z żurawiną się nie liczą!) i to najchętniej tylko te, które są robione w domu - są zdrowsze i łatwiej kontrolować ilość cukru. poza tym najpierw się trzeba napracować, a dopiero potem zjeść, a to jakoś zachowuje właściwy porządek rzeczy.

szukałam przepisu na ten weekend, takiego, który pozwoli nie robić dodatkowych wielkich zakupów i znalazłam ten. z powodu braków w spiżarce musiałam wprowadzić jednak pewne modyfikacje: zamiast migdałów były orzechy włoskie, a proporcje przeliczałam na ich ilość w paczce (producent nijak nie chciał się dostosować i w paczce jest 200 g, a nie 220). całość oceniam następująco: nie wiem, jak smakuje oryginał, ale moja wersja miała ciekawy cytrynowy posmak, który dodawał lekkości ciężkiemu orzechowemu ciastu. nie sprawdziły się jednak rady w stylu: "piecz do suchego noża" - nóż wcale nie chciał być suchy, a ciasto w końcu lekko się przypaliło. ale i tak było niezłe.

ciasto (podaję swoją wersję, żeby uniknąć nieporozumień)
185 g masła
4 jajka
200 g zmielonych orzechów włoskich
185 g cukru
1 tabliczka białej czekolady
55 g mąki
starta skórka z 2 cytryn
sok z 2 cytryn

ucieramy masło (w temperaturze pokojowej, inaczej spędzicie z miską tyle czasu co ja) z cukrem na białą masę. dodajemy jajka (ucieramy), mąkę (ucieramy) i mielone orzechy (ucieramy cały czas). dolewamy sok z wyciśniętych cytryn, dorzucamy startą skórkę oraz drobne kawałki białej czekolady. dokładnie mieszamy. masę przekładamy do formy (ja użyłam mniejszej, 20-centymetrowej, i okazała się za mała - na oryginalne proporcje tym bardziej trzeba przynajmniej 24-centymetrowej) i pieczemy w rozgrzanym do 180 stopni piekarniku  przez ok. 45 minut. ciasto będzie gotowe, gdy powierzchnia nabierze złotego koloru, a nóż włożony w środek po wyjęciu będzie czysty. ciasto powinno być wilgotne! (moim zdaniem jedno i drugie się trochę wyklucza - czekając na czysty nóż piekłam przez ponad 55 minut i tylko wysuszyłam ciasto. poza tym w środku jest czekolada, która w piekarniku się nie zestali i chyba zawsze będzie brudziła nóż - tak mnie się przynajmniej wydaje.) przed podaniem posypać cukrem pudrem. ja oczywiście dodałam do nich jeszcze lody, bo mi się takie samotne w zamrażarce wydały :-)

ciasto jest proste i dosyć smaczne, jedyny minus to taki, że wciąż natrafialiśmy na skorupki z orzechów, których producent nie wybrał wystarczająco dokładnie.












niedziela, 5 lutego 2012

lasagne

czasem tak mam, że popatrzę do lodówki i znajduję jakieś składniki, które kupiłam pod konkretny przepis i których nie zużyłam w całości. nie cierpię wyrzucać jedzenia, więc zwykle szukam wtedy przepisu, w którym mogłabym je wykorzystać. czasem dzieje się tak, żeby wykorzystać ten kawałeczek czegoś, co mi zostało, muszę zrobić ogromne zakupy, ale co tam.

tym razem znalazłam w lodówce parę prawie zwiędłych gałązek selera naciowego oraz kilka plasterków boczku. coś mnie tknęło i znalazłam dodatek do gazety, który kupiłam już jakiś czas temu, a w którym jamie* reklamował swoją nową książkę. i wyczytałam, że każdy może ugotować lasagne. no to stwierdziłam, że ja też :-)


przygotowując ją niestety przypomniałam sobie, dlaczego nie lubię robić lasagne (bo jeść a i owszem) - nie dość, że trzeba przygotować tysiąc składowych, ugotować makaron, który się zawsze skleja i potem łamie przy rozdzielaniu, a potem kuchnia wygląda jak po przejściu trąby powietrznej. no więc głodna, wściekła i zmęczona wkładam lasagne do piekarnika (w końcu) i potem się okazuje, że jeszcze godzina pieczenia... do tego wszystkiego pierwsze porcje, które wyciąga się niecierpliwie od razu z piekarnika, nie nadają się w żadnej mierze do pokazania. rozbełtana kupka czegoś dziwnego.

ten przepis nie jest trudny, ale za to pracochłonny - drobne siekanie warzyw, długie duszenie sosu, do którego zresztą trzeba mieć w tych proporcjach ogromną patelnię (z mojej wszystko się wylewało) i długie pieczenie. niestety po upieczeniu lasagne pływa ona w wytopionym tłuszczu i sosie - nie wiem dlaczego, bo robiłam wszystko jak napisane. ale za to następnego dnia, po odlaniu niepotrzebnych płynów i ścięciu się składników, lasagne już nie tylko smakuje, ale też wygląda. a trzeba przyznać, że smak jest bardzo dobry - klasyczny, pełny, sycący. przepis na 4-6 porcji (4 dla głodomorów, 6 normalnych, do podania z sałatą).

sos
2 plasterki wędzonego boczku
2 średnie cebule
2 ząbki czosnku
2 marchewki
2 łodygi selera naciowego
oliwa
2 czubate łyżeczki suszonego oregano
500 g dobrego mięsa mielonego, najlepiej wołowo-wieprzowego
2 400-gramowe puszki krojonych pomidorów

sól morska i świeżo zmielony pieprz
mały pęczek świeżej bazylii

lasagne

250 g płatów lasagne (ja wzięłam szpinakowe, bo takie miałam)
500 ml kwaśnej śmietany (ja użyłam 18%)
100 g parmezanu
1 duży dojrzały pomidor

przygotowanie sosu
pokrój drobno boczek. obierz i posiekaj drobno cebulę, czosnek, marchew i seler. wlej trochę oliwy na patelnię o wysokich ściankach i rozgrzej ją na ogniu między średnim a dużym, wrzuć pokrojony boczek oraz oregano i smaż, aż nabierze złotego koloru (ja swój boczek usmażyłam osobno bez tłuszczu i dodałam na patelnię później, do warzyw - był bardzo tłusty i nie chciałam dodatkowo natłuszczać tego dania). na patelnię wrzuć warzywa i smaż ok. 7 minut, mieszając pół minuty, aż zmiękną i nabiorą koloru (co za bzdury - ktoś mierzy, ile sekund miesza warzywa na patelni?). dodaj mięso i pomidory i zamieszaj (w tym momencie na mojej patelni skończyło się miejsce, a mam dość głęboką 28-centymetrową). napełnij wodą obie puste puszki i wlej zawartość na patelnię. wsyp sporą szczyptę soli i pieprzu. zerwij listki bazylii i włóż do lodówki na później. posiekaj drobno łodyżki bazylii i wrzuć na patelnię. doprowadź do wrzenia (cała płyta indukcyjna zalana). zmniejsz gaz do małego i gotuj pod przykryciem 45 minut, mieszając co jakiś czas, aby sos nie przywarł do dna patelni (przy tej ilości płynu i tłuszczu mało prawdopodobne, zwłaszcza na teflonie).

wykończenie sosu
rozgrzej piekarnik - elektryczny na 190 st., gazowy na poziom 5. zdejmij z ognia naczynie z sosem. zetrzyj drobno parmezan i czwartą jego część dodaj do sosu (ja dodałam trochę skórek z parmezanu, bo akurat miałam i podobno tak się robi, bo daje to więcej aromatu, ale się nie rozpuściły w pieczeniu - trzeba to było zrobić na początku przygotowywania sosu). poszarp większe listki bazylii i dodaj do sosu, a mniejsze odłóż na bok. dopraw sos solą i pieprzem, jeśli uznasz za konieczne. do wrzącej wody włóż płaty lasagne z kilkoma kroplami oliwy i blanszuj 3-4 minuty, żeby zmiękły. odcedź płaty na durszlaku i ostrożnie osusz papierowym ręcznikiem, żeby usunąć nadmiar wody (jedyna rzecz, której nie zrobiłam, bo już naprawdę mi się nie chciało).

przygotowanie lasagne
przełóż łyżką trzecią część sosu na dno naczynia żaroodpornego. następnie ułóż warstwę makaronu. nałóż trzecią część śmietany i wygładź, aby dokładnie przykryła płaty. posyp sporą szczyptą soli i pieprzu oraz czwartą częścią parmezanu. ułóż jeszcze dwie takie warstwy, aby na górze znalazła się śmietana i parmezan. na wierzchu ułóż plasterki pomidora i posyp małymi listkami bazylii, skrop oliwą (to już naprawdę nie było konieczne...). przykryj folią, umieść w piekarniku i piecz 20 minut. następnie zdejmij folię i piecz kolejne 35 minut, aż lasagne zacznie bulgotać i się zezłoci.

uff. 4 godziny później. a najlepiej dzień później. za to naprawdę smaczna :-)





* oliver

sobota, 4 lutego 2012

zupa-krem burakowo-pomarańczowa

ponieważ w ciąży trzeba jeść dużo buraków, kazałam mężowi kupić buraki. ostatnio jem je w różnych postaciach - mamunia dostarcza te tradycyjne: tarte na ciepło lub barszcz ukraiński. ja miałam ochotę na coś mniej zwyczajnego. a że bardzo lubię zupy-kremy, poszukałam przepisu na krem z buraków. na pięknym blogu znalazłam ciekawy przepis - prosty (to ważne, bo długie stanie przy garach sprawia mi trudność), ale niebanalny dzięki dodatkowi pomarańczy.

przepis stąd. oczywiście buraczki nie były małe (w końcu mamy luty, a nie czerwiec), tymianek był suszony, a nie świeży (jak uprzednio), a bulion drobiowy, a nie jarzynowy (taki mam w lodówce i koniec), ale i tak wyszła bardzo dobrze. do smaku trzeba się przyzwyczaić - w niczym nie przypomina maminej zawiesistej zupy z białą fasolą i dużą ilością czosnku - ale przecież trzeba dziecku pokazywać różne smaki, nawet jeśli jeszcze nie używa do jedzenia własnych ust :-) no i to przecież samo zdrowie...

zupa krem buraczkowa (4 porcje)
650 g małych buraczków

5 łyżek oliwy z oliwek
1 nieduża cebula, pokrojona w kosteczkę
2 ząbki czosnku, posiekane
1 łyżka posiekanego świeżego tymianku
sól i świeżo zmielony czarny pieprz
sok z 1/2 pomarańczy + 1 pełna łyżeczka startej skórki z pomarańczy
1 litr bulionu jarzynowego

dodatki
4 łyżki śmietany kremówki (ja nie użyłam, bo nigdy nie mam śmietany w lodówce)
jogurt naturalny (koniecznie)

kilka łyżek posiekanego szczypiorku

buraczki umyć (większe przekroić), każdy zawinąć w kawałek folii aluminiowej, ułożyć na blasze do pieczenia i wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni. piec przez 1 godzinę, następnie wyjąć z folii i obrać ze skórek. pokroić na mniejsze kawałki.
na dużej patelni rozgrzać oliwę i na wolnym ogniu zeszklić cebulę oraz czosnek (ja to zrobiłam w garze, bo gotowanie zupy na patelni do mnie jakoś nie przemawia). dodać buraczki, tymianek oraz sól i pieprz do smaku. podsmażyć przez 4 minuty, następnie wlać sok z pomarańczy, dodać skórkę pomarańczową oraz bulion. gotować pod przykryciem przez 10 minut. zmiksować na puree i ewentualnie jeszcze doprawić do smaku.
zupę podgrzać przed podaniem, wlać do filiżanek lub małych talerzy, skropić śmietanką kremówką i udekorować łyżką jogurtu wymieszanego ze szczypiorkiem. jogurt szczypiorkowy można też zamrozić w pojemniku na lód i podawać w zupie w postaci kostek (ja po prostu dodałam jogurtu i posypałam szczypiorkiem, ale podaję pełną wersję za autorem oryginalnego przepisu).