niedziela, 24 lutego 2013

wielki design w małej kuchni


generalnie nie jestem gadżeciarą, jeśli chodzi o kuchnię - wszystkie gadżety, jakie mam (a mam może ze cztery), raczej dostawałam w prezencie. jak już wiele razy pisałam, nie posiadam nawet robota kuchennego z prawdziwego zdarzenia, tylko ręczny blender plus dodatki i dlatego wszystkie masy sernikowe ucieram ręcznie, rzucając brzydkimi wyrazami.

ten gadżecik to jednak zupełnie inna historia - to nie gadżet nawet, to kawał światowego designu w naszym bardzo malutkim aneksie kuchennym. w prezencie ślubnym dostaliśmy jego miniaturową wersję, a ostatnio mężowi kupiłam pełny wymiar, bardzo ciekawa, czy da się go użyć do tego, do czego niby jest przeznaczony.

ale zacznijmy od początku. autorem projektu tego cuda jest philippe starck. w 1990 roku stworzył go dla firmy alessi, która produkuje go do dziś. jego egzemplarz stoi nawet w nowojorskim museum of modern art, co w sumie jest sporym wyróżnieniem dla sprzętu kuchennego.

najbardziej mnie w nim urzeka, oprócz kształtu, który przypomina skrzyżowanie kosmicznego pająka z niemniej kosmicznym statkiem szykującym się do startu, to co powiedział o swoim projekcie jego autor: on nie ma wyciskać cytryn, on ma zachęcać do rozmowy. to może porozmawiamy o designie? :-)





piątek, 22 lutego 2013

polędwiczka wieprzowa z gruszkami i tymiankiem

nie ma za wiele czasu na eleganckie obiady, jak się ma dziecko. to znaczy, żeby było jasne - ja nie mam, żeby nikogo nie obrazić. więc jak mnie czasem coś najdzie, to z pomocą często przychodzi martha stewart i jej szybkie kolacje. no więc czytam, tłumaczę, robię listę zakupów na następny dzień (niedziela, więc małż. zabiera bambetla na spacer, to zajdą na halę, kiedy ja, po raz pierwszy od niepamiętamkiedy umówiona z psiapsiółkami na kawę, ze zrobionymi włosami, ubrana i umalowana jak ta lala, będę gapić się na ludzi na rynku przez okno kawiarni). wszystko gotowe.

no więc siedzę na tej kawie, gadamy, dawnośmy się nie widziały. telefon. "co mam kupić?". jak to? przecież przydługą listę zostawiłam na stoliku?! no nic. piszę esemesa. psiapsiółka: "nie lepiej zadzwonić i podyktować?". no przecież, że nie zapamięta. musi mieć napisane "PO-LĘD-WICZ-KA WIEP-RZO-WA, jedna duża lub dwie malutkie", a i tak kupi średnią i wykwintna kolacja będzie pachnieć malizną. no ale nic - modlę się, żeby nic nie zapomnieć i piszę esemesa przez pół godziny, bo przecież jeszcze chleb, ser, pomidory itp itd.

przychodzi wieczór i położywszy w końcu ząbkującego (czyt. marudnego i niechcącego spać) bambetla do łóżka, mogę robić kolację. jemy o 21, ale za to jest bardzo dobre.


porcji dwie.

1 duża lub 2 malutkie polędwiczki wieprzowe, oczyszczone z tłuszczu i błon
1 ząbek czosnku, pokrojony na cienkie plasterki
1 łyżka tymianku (w oryginale świeży, u mnie suszony)
1 łyżka oleju
świeżo mielona sól i pieprz
2 gruszki, poćwiartowane i wybebeszone z pestek

rozgrzej piekarnik do 250 st. ostrym nożem natnij polędwiczkę w kilku miejscach każdą (niezbyt głęboko, chodzi o zrobienie małej kieszonki, którą wypełnij następnie plasterkami czosnku i tymiankiem) - martha zaleca 10 na każdej, ale chyba nie pamiętam, czy byłam tak dokładna. dopraw solą i pieprzem.

rozgrzej olej, najlepiej na patelni, którą można wsadzać do piekarnika (ja taką mam, ale ona jest do 180 st., więc musiałam przełożyć na naczynie do zapiekania). obsmaż polędwiczkę na średnim ogniu z każdej strony, aż zrobi się złotobrązowa, łącznie ok. 10 minut.

do naczynia, w którym będziesz zapiekać, obok polędwiczek połóż kawałki gruszek. można polać wszystko odrobiną oleju, zwłaszcza, jeśli się przekłada do innego naczynia, bo soków ze smażenia może być za mało. dopraw gruszki solą i pieprzem.

martha używa termometru do pieczenia i piecze przez 10 minut, ale ja termometru nie posiadam, więc piekłam ok 15-20 minut, żeby mięso nie okazało się surowe (i się nie okazało, na szczęście). wyjmij wszystko z piekarnika, pozwól odpocząć (np. pod folią aluminiową) kilka minut. jeśli zostały w naczyniu jakieś soki, dopraw je solą i pieprzem i polej pokrojone w plastry mięso i gruszki przed podaniem.

można podać z pieczonymi ziemniaczkami i sałatą. i dokańczaliśmy zimne, bo bambetl w połowie kolacji postanowił poząbkować i trzeba było iść ratować.




wtorek, 19 lutego 2013

pasta z suszonych pomidorów, słonecznika i koziego twarożku (do grzanek)


szybka pasta z niedzielnego poranka okazała się całkiem smaczna. wszystkie składniki trzeba po prostu wrzucić do miksera i bardzo dokładnie zmiksować.



ps oleju, w którym pływają pomidory suszone, używam do wielu rzeczy, bo jest bardzo aromatyczny. do tej pasty nie dodawałam żadnego tłuszczu, oprócz tego właśnie.

czwartek, 14 lutego 2013

na jutro

chociaż właściwie to na dzisiaj - już po północy. ale jak dziecko śpi, to trzeba szybko odpoczywać, czyli piec, robić zdjęcia i pisać post.

miało być na różowo, ale u nas nie ma różowych mmsów. są za to lentilki, ale nie w naszym sklepie (a to pech). jest więc pomarańczowo-czerwono-żółto.



porcja w sam raz dla dwóch spragnionych miłości i słodyczy połówek jabłuszka.

1 szklanka mąki
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/8 łyżeczki sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki soli
1/3 szklanki masła
1 szklanka brązowego cukru
1 jajko
1 łyżka ekstraktu z wanilii
1 szklanka mmsów (kompozycja kolorystyczna wedle uznania)

piekarnik rozgrzej do 180 st.

zmieszaj mąkę z proszkiem do pieczenia, sodą i solą, odstaw na bok. rozpuść masło, dodaj cukier i wymieszaj dokładnie. przestudź. dodaj ubite jajko oraz ekstrakt z wanilii i dobrze zmiksuj. dodawaj po troszeczkę mieszankę z mąką i miksuj dobrze. wmieszaj delikatnie 2/3 szklanki mmsów. rozprowadź ciasto w formie ok. 23x23 cm (uważaj, jest bardzo gęste). posyp pozostałymi cukierkami. piecz 20-25 minut. 

wyciągnij z piekarnika, ostudź na kratce i podziel się z ukochanym, niech ma walęwtyłki :-)



czwartek, 7 lutego 2013

na przekór tłustemu czwartkowi - lekki krem z dyni

lubię zupy, najbardziej kremy z warzyw, a dynia to jeden z moich faworytów. tak się składa, że przy dziecku mało kiedy mam czas, żeby gotować przez 2 godziny rosół, albo bisque z łososia   
(a chodzi za mną od 4 miesiąca ciąży, tylko jakoś się nigdy nie składa...), więc kolekcjonuję przepisy na proste zupy, do których nie trzeba mieć wywaru.

przepis pożyczony stąd wydał mi się idealny. dodatkowo mogłam bez wyrzutów sumienia pójść na skróty, bo od mamuni miałam jeszcze zasłoiczkowany przecier z dyni - podobno mniej więcej tyle, ile trzeba do zupy. podobno, więc przytaczam proporcje oryginalne, bo z mamunią i jej proporcjami nigdy nic nie wiadomo (ale kochana jest, oczywiście). przy przepisie nieznacznie pomajstrowałam.



autorka nazywa to zupą indyjską, ale moja wyszła jakaś mało indyjska, więc została po prostu kremem z dyni, tylko dość dobrze przyprawionym. zupa jest kremowa, mocno czuć ziemniaki i wydaje mi się, że można dodać trochę więcej wody, bo następnego dnia robi się gęsta.




filozofia przygotowania:

wszystkie warzywa obieramy i kroimy w kostkę (ziemniaki w najmniejszą, dynię w największą, żeby się mniej więcej w tym samym czasie ugotowały). w garnku rozgrzewamy olej, na który wrzucamy curry i imbir. smażymy kilka chwil, żeby uwolnić aromat, ale uważajmy, żeby nie przypalić. dorzucamy cebulę, dusimy do zeszklenia. dodajemy po kolei resztę warzyw i dusimy kilka minut. zalewamy wodą i gotujemy do miękkości (15-20 minut), dodając odrobinę soli.

miksujemy na miał. dodajemy resztę przypraw, gotujemy krótko.

podajemy z kleksem z jogurtu naturalnego.

niedziela, 3 lutego 2013

z tęsknoty za latem - śródziemnomorskie kotlety z kurczaka

tęskni mi się za latem. nie za takim, w którym pot spływa ze mnie kaskadą i spać nie można, bo albo gorąco, albo komary, albo jedno i drugie. za takim latem, że jak pójdę do warzywniaka, to za przysłowiowe 10 zeta mam obiadów na cały tydzień. że jak stoję przy ladzie, to nie wiem, na czym oko zawiesić, bo czereśnia przygniata truskawkę, młoda kapusta przewraca się na kalarepę, a koperku i pietruszki jest wszędzie na pęczki. za takim latem tęsknię.

i jedyne co mnie czasem jeszcze pomaga, to te nędzne pomidorki sprowadzane z tej europy, w której rzadko panują minusowe temperatury. no więc dzisiaj tak trochę śródziemnomorsko.

inspiracja z marthy.


przygotuj dwa małe i cienkie filety z kurczaka i rozbij je delikatnie tłuczkiem przez folię spożywczą (żeby się dobrze grillowały).



rozgrzej porządnie patelnię grillową (ja mam żeliwną - podobno wypas, ale dla mnie to wieczny problem: albo za bardzo rozgrzeję i moja indukcja się buntuje, albo za mało i mięso przywiera. tym razem jednak jakimś cudem wyszło idealnie :-)



kus kus przygotuj wg przepisu na opakowaniu (najczęściej chodzi o zalanie osoloną gorącą wodą) i odstaw do napęcznienia. dopraw go świeżo mielonym pieprzem i oliwą extra vergine, nie żałując tej ostatniej, bo inaczej będzie suche.

na patelni upraż pestki z dyni i dodaj do kus kusu.


wymieszaj wszystko porządnie, przełóż na talerze. w tym czasie filety powinny pięknie dojść na grillu.



 jedz, ciesząc się myślą, że do lata już bliżej niż dalej!