środa, 30 maja 2012

bardzo zdrowa razowa pizza

wiem, ostatnio się obijałam - moja kondycja wieloryba już daje o sobie znać, a uwagę i siły zajmują ostatnio sprawy pieluch, łóżeczek, materacy i grzechotek. no ale oczywiście jeść trzeba, najlepiej zdrowo, domowo i smacznie. stąd bardzo zdrowa razowa pizza :-)

wstyd się przyznać, ale to moja pierwsza całkiem samodzielna pizza. nie chciałam robić takiej, którą pamiętam z domu rodzinnego lub odwiedzin u znajomych (nasze mamy robiły chyba drożdżowy placek pod kruszonkę, ale zamiast rabarbaru dawały ser i keczup, więc całość miała z 15 cm grubości). a małż. lubi cienkie pizze. ja w sumie też - od czasu, kiedy w rzymie jedliśmy pizzę na cieniuśkim spodzie, żadna mi już tak nie smakowała. a że lubię zastępować mąkę białą mąką razową, to ten przepis pasował mi w szczególności (pochodzi z programu tv o zdrowym gotowaniu, ale pojedyncza porcja to tak raczej dla dwóch anorektyczek, więc ja od razu zrobiłam z podwójnej i taką podaję pod spodem).

umówmy się jednak - klasyczna pizza to to nie jest. spód jest cienki, nieelastyczny i kruchy, po upieczeniu lekko wilgotnieje, więc nie jest sztywny, jak to zaleca magda g.* ale muszę przyznać, że podwójną porcję pochłonęliśmy w jakieś 7 minut i była naprawdę pyszna.

dodatki oczywiście wg uznania, ale ja na pierwszy raz spróbowałam bezpiecznej klasyki pomidory-szynka-mozarella-oliwki-rukola. jak dla mnie super.


ciasto
2 szklanki mąki pszennej pełnoziarnistej (ja miałam orkiszową - też zadziało)

10 g drożdży
ok. 1/2 szklanki ciepłej wody
2 łyżki oliwy z oliwek
1 łyżeczka soli


sos pomidorowy
1 puszka pomidorów w kawałkach

1 ząbek czosnku
szczypta suszonego oregano
sól, pieprz, szczypta cukru


dodatki
1 kula mozarelli
8-10 pomidorków koktajlowych
4 duże plastry dobrej szynki
garść czarnych oliwek
garść rukoli


sos czosnkowy
150 g jogurtu naturalnego
2-3 ząbki czosnku (ilość względna, małż. jest uzależniony, więc muszę dawać dużo)
sól, pieprz, cukier do smaku

drożdże rozrobić w ciepłej wodzie (nie za ciepłej) i odstawić na chwilę (powinny zacząć puszczać pęcherzyki).

najpierw ciasto: do miski przesiać mąkę, dodać sól, oliwę i rozrobione drożdże. ciasto wyrobić (ma być gładkie, elastyczne i nie kleić się już do niczego - w razie potrzeby dodać więcej wody lub mąki, jeśli konsystencja będzie nie taka). odstawić do wyrośnięcia na 20 minut w ciepłe miejsce (i tu patent podpatrzony kiedyś u starszej koleżanki - miskę można wstawić do gorącej wody nalanej np. do zlewu i przykryć. ona robiła przy tym jeszcze jakieś sztuczki, których nie pamiętam, ale ja po prostu przykryłam miskę ściereczką i już).

w międzyczasie sos pomidorowy: siekamy czosnek, wrzucamy na rozgrzaną oliwę. po chwili (zanim zacznie brązowieć, do czego nie można dopuścić) dolewamy pomidory z puszki. doprowadzamy do wrzenia i dusimy, aż odparuje (jakieś 10 minut). doprawiamy oregano, solą, pieprzem i cukrem do smaku.

a potem sos czosnkowy: przecisnąć czosnek przez praskę, rozmieszać w jogurcie, doprawić do smaku.

wyrośnięte ciasto podzielić na pół i każdą połowę traktować dalej osobno. rozwałkować na placek, tak cienko jak się da (nie przejmujcie się kształtem, teraz jest modna kuchnia rustykalna nie od linijki - moja pizza miała kształt australii czy czegoś tam).


rozgrzać piekarnik do maksymalnej temperatury (min. 230 st., ja miałam 250), zostawiając blachę do pieczenia w środku (wygodnie jest rozwałkowane ciasto przełożyć na papier do pieczenia, który potem z całą zawartością przeniesiemy na rozgrzaną blachę). ciasto posmarować połową sosu pomidorowego, ułożyć pokrojone dodatki: szynkę, mozarellę, pomidory, oliwki (kształty dowolne, ma ładnie wyglądać). piec, aż brzegi się zrumienią, a ser rozpłynie, czyli jakieś 10 minut.



po upieczeniu posypać garścią rukoli, a przed pospiesznym wchłonięciem polać sosem czosnkowym.

* magda gessler

środa, 23 maja 2012

moje własne bakłażanowe involtini

oczywiście, że inspirowałam się nigellą. też mam w domu tę książkę i kiedyś robiłam wersję wg jej pomysłu. tym razem jednak miało być mięsnie.

bakłażan to jest w ogóle śmieszne warzywo - człowiek, jak go kroi, nie wierzy, że na końcu to to będzie takie elastyczne, że zwinie się w rulonik i schowa w środku jakiś miły skarb, np. mozarellę i bazylię. a tu proszę, niespodzianka - po ugrillowaniu i ostudzeniu plasterki są mięciutkie i rolują się bez problemu. a nadziać można czym się chce i to jest w tym najfajniejsze.

2 porcje (mnie wyszło 7 roladek)
300 g mięsa z udźca z indyka (zmielonego)
1 puszka pomidorów
1 duży bakłażan
1 cebula
1 kula mozarelli
pęczek świeżej bazylii
oliwa
sól pieprz suszone oregano
1 łyżeczka octu balsamicznego
cukier brązowy



zaczynamy od bakłażana: kroimy na plastry (tak cienkie, jak się da; z mojej dużej gruszki wyszło ich 9, w tym dwa skrajne, których nie zwiniemy w roladki), smarujemy oliwą i grillujemy z obu stron na patelni grillowej, aż pojawi się odciśnięta kratka, a warzywo będzie miękkie (nigella radzi, że można też usmażyć na dużej ilości oliwy, jeśli ktoś nie ma patelni grillowej). odkładamy na ręcznik papierowy do ostudzenia.

w międzyczasie robimy sos: posiekaną drobno cebulę przesmażamy na łyżce oliwy, kiedy zrobi się miękka, dodajemy mielone mięso. smażymy, aż straci różowy kolor. dodajemy pomidory, dusimy ok. 20 minut. na koniec doprawiamy oregano, solą i pieprzem, dodajemy do smaku cukier i ocet balsamiczny.

przygotowujemy roladki: mozarellę kroimy na wąskie paski i zawijamy po 2-3 kawałki razem z niewielką ilością posiekanej bazylii w bakłażana. roladki układamy w naczyniu żaroodpornym. polewamy sosem i posypujemy resztą siekanej bazylii. wstawiamy do piekarnika na ok. 25 minut w 180 st. podajemy np. z bagietką.

niedziela, 20 maja 2012

kanapka z grillowanym łososiem, ogórkiem i rukolą

pomysł znów z marthy, wykonanie wzbogacone o zawartość lodówki. pyszna kanapka na lunch, jeśli mamy chwilę czasu i nie musimy jeść byle czego.


duża bułka (ciabatta albo inne pieczywo nadające się do opiekania, ja z uporem używam dużych żytnich bułek razowych)
kawałek łososia (100-120 g, najlepiej filet, ale małe dzwonko też może być)
garść rukoli
kilka plasterków ogórka
1 łyżeczka oliwy extra vergine do sosu 

1 łyżeczka sosu sojowego
1 łyżeczka miodu
1 łyżka musztardy

oliwa do grillowania ryby
sól, pieprz






łososia smarujemy oliwą i posypujemy solą i pieprzem. grillujemy najlepiej na dobrze rozgrzanej patelni grillowej przez kilka minut.

w tym czasie przygotowujemy sos: mieszamy dokładnie musztardę i miód, dodajemy sos sojowy i oliwę extra vergine. mieszamy na gładką masę, ma być dość gęsta.

opiekamy pieczywo w piekarniku. wykładamy umytą i porwaną rukolę oraz plasterki ogórka. grillowanego łososia dzielimy na kawałki i wykładamy na warzywa. polewamy sosem, składamy bułę mocno dociskając i zjadamy na ciepło, bo na ciepło najlepsze.


piątek, 18 maja 2012

pasta con zucchine e pomodori al forno e rucola (nie żebym znała włoski)


tym razem bez zbędnego gadania - to danie nie może się nie udać. włoska kuchnia w ogóle przywraca wiarę, w różne rzeczy, na przykład w to, że nie trzeba stać kilka godzin przy garach, żeby dobrze nakarmić. inspiracja stąd (tak, wiem, znów martha stewart, ale co poradzę, że lubię).

makaron z pieczoną cukinią i pomidorami oraz rukolą (2 porcje)
makaron wg uznania (ile zjecie i jaki lubicie)
1 niewielka cukinia
4 dość duże pomidory śliwkowe
porządna garść rukoli
2-3 łyżki tartego parmezanu + odrobina do podania, jeśli lubicie
2 ząbki czosnku rozgniecione
kilka liści świeżej bazylii
1-2 łyżki oliwy
szczypta soli, pieprzu i brązowego cukru


kroimy cukinię i pomidory w małe kawałki (im ładniejsze kształty, tym lepiej, bo się nie rozpadną). wykładamy na blachę do pieczenia, gdzie mieszamy je z oliwą, czosnkiem i bazylią oraz doprawiamy solą, pieprzem i cukrem. rozkładamy równo, żeby tworzyły pojedynczą warstwę. wstawiamy do piekarnika na jakieś 20-25 minut w 230 st.

w tym czasie gotujemy makaron, tak jak lubimy. po ugotowaniu odcedzamy, ale zachowujemy ok. 0,5 szklanki wody z gotowania.

po upieczeniu warzyw na blachę wlewamy wodę z makaronu, drewnianą łyżką zdrapujemy to, co mogło przykleić się do blachy i mieszamy. dodajemy makaron, rukolę i parmezan. wszystko z grubsza mieszamy, wykładamy na talerze i posypujemy jeszcze parmezanem. i już :-)



wtorek, 15 maja 2012

rzucam pieczenie (strawberry swirl cheesecake)

czy wasza kuchnia w trakcie i po gotowaniu naprawdę wygląda tak, jak te na zdjęciach w pięknych blogach? gdzie wszystkie składniki w pięknych naczynkach są przygotowane miząplas, w jasnych wnętrzach równo poukładane limonki, jajka, które nie mają śladów ptasiej kupy na skorupce i cukier przesypany z opakowania do słoika vintage, a dopiero potem do miski z masą, też vintage zresztą? ale tak serio?

otóż moja kuchnia nie. moja kuchnia wygląda, jakby najpierw odbyła się w niej studencka impreza, potem przeszło po niej stado słoni, a na końcu strzelił w nią piorun. kosz na śmieci stoi na środku, skorupki jajek leżą w zlewie, wszystkie łyżki z szuflady są pobrudzone, a ja wpadam w panikę, bo nie mam czwartej czystej miski, żeby przesiać mąkę. to jest standard i tym razem też tak było - a wcale nie robiłam 4-daniowego obiadu, tylko jeden skromny sernik na urodziny przyjaciółki.

potem było tylko gorzej. przypaliłam pierwszy spód (tak to jest, jak człowiek przekombinuje - chciałam, żeby był bardziej chrupiący i zamiast włączyć grzanie na termoobieg, włączyłam górną grzałkę), potem musiałam biec w przysłowiowym dresie do sklepu po ciastka zbożowe, bo już się skończyły (poprzedniego dnia wyjadłam "parę" z opakowania przeznaczonego do pieczenia, więc nawet to, że kupiłam je z podwójnym zapasem, nie pomogło). następnie ucierałam ser ręcznie (nie mam miksera), co zajęło mi pół dnia i wymęczyło doszczętnie. a na koniec okazało się, że truskawek było za dużo i zamiast uroczych świrków z przecieru truskawkowego, na powierzchni masy serowej zrobiła się prawie jednolita warstwa dżemu. przy pieczeniu sernik oczywiście pękł, może dlatego, że mam płytką blachę do pieczenia i nie zauważyłam, że woda z kąpieli wodnej wyparowała w trakcie. nie zdążyłam go też w związku z tym wszystkim porządnie schłodzić, więc trochę za bardzo trząsł się po środku przy krojeniu.

ale nic to. nikt nie zgłaszał zastrzeżeń, a sernik został zjedzony zaraz po zdmuchnięciu świeczek. no i dobrze, w końcu po to są serniki :-)

przepis pochodzi stąd i jeśli ktoś chce zobaczyć, jak powinien wyglądać, niech ogląda tam. ja wprowadziłam tylko kosmetyczne zmiany, np. zamieniłam maliny na truskawki, bo maliny to na razie towar niedostępny, a pierwsze truskawki są już widoczne.

120 g pokruszonych na piasek (np. w malakserze) ciasteczek zbożowych
2 łyżki stopionego masła
1,5 szkl + 2 łyżki cukru
200 g truskawek (wydaje mi się, że można mniej, wtedy efekt owocowych świrków na wierzchu ciasta jest ładniejszy i bardziej widoczny)
1 kg twarogu sernikowego w temperaturze pokojowej
szczypta soli
4 duże jajka w temperaturze pokojowej
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
wrzątek do kąpieli wodnej

pokruszone ciasteczka zmieszaj z masłem. okrągłą formę o średnicy ok. 23 cm owiń dwukrotnie folią do pieczenia (od spodu i po bokach), na dno wygnieć masę ciasteczkową. piecz w temperaturze 175 st. przez ok 10 minut. wystudź.

zmiksuj truskawki na puree, przetrzyj przez drobne sito. zmieszaj z 2 łyżkami cukru, odstaw.

ucieraj twaróg, aż będzie puszysty. następnie dodawaj powoli 1,5 szkl cukru, cały czas ucierając. dodaj sól i wanilię, dobrze wymieszaj. po kolei dodawaj jajka cały czas delikatnie ucierając.

wyłóż ciasto na upieczony spód. wyrównaj wierzch. łyżką nakładaj kleksy puree truskawkowego, a następnie patyczkiem (np. do szaszłyków, albo wykałaczką) rozbełtaj je w coś, co roboczo nazwałam świrkami (patrz zdjęcie w oryginalnym przepisie).

postaw formę na tacy do pieczenia, wstaw do piekarnika nagrzanego do 160 st. i wlej wrzątku - tyle, aby sięgał do połowy formy. jeśli twoja tacka, tak jak moja, jest na to za płytka, trzeba sprawdzać w trakcie pieczenia, czy woda nie wyparowała - jeśli tak, dolej wrzątku. piecz 60-65 minut. sernik ma być lekko trzęsący się pośrodku (ma zastygnąć później). potem wyjmij, ostudź i wsadź do lodówki, najlepiej na całą noc. przed wyjęciem z formy, obkrój obrys nożem.



trzeba przyznać, że masa serowa jest bardzo lekka i puszysta, więc jest szansa, że przepis posłuży mi jako baza do innych serników. chociaż - niedługo będą maliny :-)

piątek, 11 maja 2012

placuszki marchewkowe


przepis pochodzi z programu telewizyjnego brytyjskiego kucharza nigela slatera. lubię go oglądać - dania są nieskomplikowane i apetyczne, a pan kucharz dość bezpretensjonalny (pomijając brytyjską fazę na punkcie "lokalności", "organiczności" i własnego ogródka).

do rzeczy. przepis jest niby na 2 osoby, ale chyba na tydzień. mnie wyszło chyba z 20 placuszków, sama zjadłam 5 i jest to porcja ciążowa (plus sałata, plus ziemniaczki, w końcu nie samą marchewką człowiek żyje). zastanówcie się więc dobrze nad proporcjami - ja przytaczam oryginał z własnym komentarzem.

15-20 placuszków (zapomniałam policzyć, ale gdzieś tak tyle ich było)
6 marchewek, przyciętych, wyszorowanych, grubo startych (ja wzięłam 7, bo były młode i chude)
3-4 dymki, posiekane
spora garść świeżej natki kolendry, posiekanej i więcej do podania (zastępuję ją natką pietruszki, bo na pewno jest bardziej lokalna i organiczna ;-)
2 duże jajka, roztrzepane (ja dałam 3, bo placki nie chciały się lepić)
1 czubata łyżka mąki pszennej (dosypałam jeszcze 2-3, bo patrz powyżej)
1 garść świeżo startego parmezanu
¼ szklanki śmietany kremówki
sól i świeżo mielony czarny pieprz
oliwa do smażenia


w misce zmieszaj startą marchewkę z dymką i natką (taką ilością, jaka ci odpowiada). dodaj jajka i mąkę, żeby składniki się połączyły, a następnie parmezan, który stopi się przy smażeniu i spoi placki. dodaj śmietanę, dopraw solą i pieprzem do smaku i wymieszaj. sprawdź przed samym smażeniem, czy mieszanina dobrze się skleja – może trzeba dodać jeszcze trochę jajka albo mąki (ja dodałam i to sporo, ale placki i tak nie były jakieś szczególnie lepliwe). 


rozgrzej dużą patelnię, wlej nieco oliwy i formuj płaskie placki, żeby szybko się smażyły. smaż je po 4-6 minut z każdej strony, aż będą rumiane (mnie się udało jedną partię przypalić, więc trzeba uważać). pamiętaj o złotej zasadzie (autorstwa nigela): nie odwracaj placków za wcześnie, niech się porządnie zrumienią. 

podawaj je od razu, posypane siekaną kolendrą. od siebie dodam, że dobrze smakują też ze śmietaną lub jogurtem :-)
 



wtorek, 8 maja 2012

topfenstrudel, czyli o porażkach w kuchni

jak już pisałam, kocham serniki. najmniej te z rodzynkami, ale w przypadku tego deseru jestem w stanie się na nie zgodzić. już w zeszłym roku chodził za mną taki klasyczny strudel niemiecki (quarkstrudel), tudzież austriacki (topfenstrudel). wzięłam się więc za szukanie przepisu w internecie, bo książki kucharskiej z austriacką kuchnią jeszcze się nie dorobiłam. trafiłam na ten.

brzmiał dobrze, masę robiło się fajnie, fajnie rozmrażało się też moje ulubione ciasto francuskie. ale jak przyszło do nakładania farszu, rolowania i formowania strudla, nic już nie chciało być proste i fajne. generalnie strudel okazał się wtedy klapą i udało mi się jedynie uratować trochę farszu i zapiec w miniserniczki w osobnych foremkach.

minęło parę miesięcy. zdążyłam spełnić swoje marzenie o autentycznym topfenstrudlu u źródła, czyli w wiedniu, gdzie podaje się go z sosem waniliowym. a teraz zapowiedzieli się z krótką wizytą znajomi z wielkiego miasta, a ja miałam w lodówce ciasto francuskie oraz ochotę na twaróg. no więc postanowiłam spróbować jeszcze raz, pewna tego, że teraz już na pewno wiem, co zrobić, żeby wyszedł. no cóż.

mam wrażenie, że na zawijanie strudla trzeba mieć jakąś specjalną austriacką technikę. albo może austriackie ciasto francuskie jest jakieś inne. w moim wykonaniu wyglądało to tak, że ta ilość farszu (dość płynnego zresztą) była zdecydowanie za duża jak na możliwości polskiego ciasta francuskiego i wylewała się z niego z każdej możliwej strony. nawet kiedy ujęłam trochę (gotowa znów ratować miniserniczki), ciasto nijak nie chciało się skleić w zgrabny walec. w ogóle nic nie chciało się znaleźć na swoim miejscu. pozostało więc upiec to coś, tak jak było, na silikonowej stolnicy, która chociaż trochę trzymała je w ryzach pozwijana po bokach i próbować zrobić coś z nim już po upieczeniu.

dla zobrazowania rozmiaru niepowodzenia - prawdziwy topfenstrudel powinien wyglądać tak:

http://www.kroeswang.at

mój w najlepszym razie wyglądał tak:


aby uratować cokolwiek (znajomi mieli pojawić się za pół godziny), musiałam ten zdeformowany strudel pokroić w kwadraty (no dobra, chciałam w kwadraty, ale wyszły wielokąty) i obficie przypudrować cukrem pudrem. w smaku bardzo dobre - delikatne nadzienie serowe z rodzynkami, słodkie i kremowe, w chrupiącym cieście. jeśli macie więc jakiś patent na zwijanie strudla, skorzystajcie z przepisu, może wam się uda, a ja będę wdzięczna za sugestie :-)

opakowanie ciasta francuskiego
450 g twarogu sernikowego
1/2 szklanki cukru
1/8 l gęstej śmietany
3 jajka (oddzielamy żółtka od białek)
małe opakowanie cukru waniliowego
100 g rodzynek
3 łyżki miękkiego masła

ucieramy masło z żółtkami (zostawiamy trochę żółtka do wysmarowania strudla przed pieczeniem - ja oczywiście o tym zapomniałam i smarowałam mlekiem). ucieramy z pozostałymi składnikami po kolei (ja najpierw dodałam cukru, potem śmietany, potem twarogu). na samym końcu dodajemy pianę ubitą z oddzielonych białek, delikatnie i powoli łącząc obie masy.

ciasto francuskie można odrobinę rozwałkować (ja to zawsze robię, bo mam wrażenie, że wtedy lepiej się dopieka, ale producent tego nie sugeruje). masę (moim zdaniem niecałą, ale nie mam pojęcia, jaką jej ilość) wykładamy na ciasto, zostawiając wolne brzegi, które będziemy mogli skleić. zwijamy strudel, który smarujemy żółtkiem (w wersji dla zapominalskich mlekiem) i przekładamy na tacę do pieczenia wyłożoną papierem. pieczemy w temperaturze 200 st. przez 25-30 minut.

wystudzić, posypać cukrem pudrem i pokroić - życzę, aby były to plastry zgrabnego walca :-)

niedziela, 6 maja 2012

grill w salonie (praca zbiorowa)

w rolach głównych:
gazpacho
hummus z cieciorki
masło czosnkowo-ziołowe
pieczone balsamiczne pomidorki
glazurowany kurczak
pieczone ziemniaczki

w pozostałych rolach:
zielona sałata z sosem jogurtowo-śmietanowym
razowa bagietka
chipsy i piwo :-)




gazpacho (wg oryginalnego przepisu na 4 osoby, ale wg mnie na 4-pokoleniową rodzinę)
1 kg dojrzałych pomidorów
1 czerwona lub zielona papryka
1 zielony ogórek
pół czerwonej cebuli
1 ząbek czosnku
3-4 kromki razowego chleba
6 łyżek dobrej oliwy
0,5 szkl wody mineralnej
mały pęczek zielonej pietruszki
ocet balsamiczny (dla ortodoksów coś hiszpańskiego, np. z sherry), do smaku
sól, pieprz, świeżo mielone 
szczypta płatków chilli

chleb moczymy w wodzie. pomidory sparzamy i obieramy ze skórki. warzywa obieramy i kroimy na kawałki. zalewamy wodą z chlebem i oliwą. miksujemy na gładką masę, przecieramy przez sito (dość pracochłonne zajęcie, przyznaję). odstawiamy na jakiś czas do lodówki do schłodzenia.

hummus z cieciorki
puszka cieciorki
1 łyżeczka tahini (czyli pasty z sezamu, ale próbowałam też kiedyś dodać dla smaku olej sezamowy i nawet smakowało)
2-3 ząbki czosnku (zależy od upodobań)
sok z cytryny do smaku
kilka łyżek dobrej oliwy (tyle żeby uzyskać gładką masę)
sól, pieprz, ostra papryka, mielony kminek - do smaku

odsączamy cieciorkę, wrzucamy do blendera. dodajemy obrany czosnek, oliwę, tahini i miksujemy na gładką masę. w trakcie dodajemy sok z cytryny i przyprawy do uzyskania smaku, który nam odpowiada.


masło czosnkowo-ziołowe (styl polski)
kostka dobrego masła
mały pęczek koperku
mały pęczek natki pietruszki
2-4 ząbki czosnku (najlepszy jest młody z polski)
sól, pieprz do smaku

siekamy zioła, przeciskamy czosnek przez praskę, ucieramy z masłem i przyprawami na gładką masę.

pieczone balsamiczne pomidorki
kilka kiści pomidorków koktajlowych, najlepiej na gałązkach (trudniej się je, ale za to jak wygląda!)
kilka liści świeżej bazylii
2 łyżki octu balsamicznego
2 łyżki oliwy
sól i pieprz świeżo mielone do smaku
szczypta brązowego cukru

pomidorki myjemy, uważając, żeby nie spadły z kiści. wykładamy do ładnego żaroodpornego naczynia. posypujemy przyprawami i ziołami, polewamy oliwą i octem. pieczemy w 190-200 st. przez 15-20 minut. nie dla osób, które nie znoszą skórki z pomidorów ;-)


glazurowany kurczak
8-10 części kurczaka (ud, podudzi, skrzydełek, co kto lubi) w małych porcjach
4 łyżki oliwy
10 łyżek sosu sojowego
4 łyżki miodu

bardzo dokładnie mieszamy składniki marynaty, polewamy nią umyte kawałki kurczaka i odstawiamy na 30-120 minut. po tym czasie pieczemy mięso na ruszcie smarując je jeszcze raz dokładnie glazurą w 200 st. przez 45-50 minut. w piekarniku trzeba uważać, bo glazura z miodem szybko się przypala. 


pieczone ziemniaczki
dowolna ilość ziemniaków (ilu kto ma gości i z jakim spustem)
odpowiednia ilość oliwy
kilka szczypt szałwii i rozmarynu (najlepsze posiekane świeże, ale suszone też dają radę)
sól i pieprz świeżo mielone

obrane ziemniaki kroimy na ósemki albo szesnastki w zależności od wielkości. w misce dokładnie obtaczamy je oliwą, przyprawami i ziołami. wykładamy na blachę do pieczenia i pieczemy ok. 45 minut w 200 st.

wszystko wyciągamy na stół i podajemy z gwiazdami drugiego planu. własna inwencja przy doborze obsady mile widziana :-)

piątek, 4 maja 2012

sałatka z kaczki i mango

przepis zainspirowany artykułem w bardzo babskiej gazecie. nabrałam ochoty na kaczkę, a mango kupiłam przez przypadek w sklepie, bo było dojrzałe i do mnie zamrugało.

tak, wiem, kaczka powinna być różowa w środku, ale wybaczcie - różowa nie jest. ja w ciąży muszę uważać na różowe, a olga przyznała, że różowe trochę ją onieśmiela. jeśli więc różowe dla was jest w sam raz, skróćcie czas przebywania kaczki w piekarniku, albo nie wkładajcie w ogóle.

sałatka (2 porcje)
kilka liści różnej sałaty (np. masłowej i strzępiastej)
1 dojrzałe mango
kilka pomidorków koktajlowych
pół zielonego ogórka*
garść pestek z dyni
2 filety z piersi kaczki
marynata

1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka soku pomarańczowego
1 łyżka miodu
sos
1 łyżka miodu
2 łyżki musztardy francuskiej
2 łyżki octu z czerwonego wina
kilka listków świeżej mięty
sól, pieprz

filety z kaczki nacinamy od strony skóry tak, aby nie przeciąć mięsa (ja o tym zapomniałam, zrobiłam to dopiero przed samym smażeniem i jeszcze na dodatek przecięłam w jednym miejscu mięso - świat się nie zawalił, chociaż pewnie gordon** wyrzuciłby mnie ze swojego programu). wkładamy do marynaty na 30-120 minut (my na 30, bo tyle czasu miałyśmy, ale 2 godziny oczywiście najlepiej).

w tym czasie powolutku przygotowujemy sobie warzywa do sałatki: myjemy, rwiemy sałatę na kawałki, pomidory kroimy na cząstki, a ogórka na plasterki, prażymy pestki z dyni. na samym końcu obieramy mango i kroimy na cząstki, jak nam wyjdzie (nie mam na to patentu - ono nie odchodzi łatwo od pestki, więc trzeba się pobawić). podobno ciemnieje, więc można skropić sokiem z cytryny, ale nam nie ciemniało. sos przygotowujemy mieszając wszystkie składniki z siekaną miętą.

zamarynowaną kaczkę wyciągamy z marynaty i smażymy na odrobinie oliwy po kilka minut z każdej strony, zaczynając od strony ze skórą. jak się posmaży jakieś 10 minut, powinna być dobra dla tych, co lubią różowe, ale dla pewności można jeszcze na 10 minut wsadzić do piekarnika na 190 st. nasza po tym czasie była zupełnie nieróżowa w środku. po wyciągnięciu mięso powinno chwilę odpocząć na talerzu, przykryte folią aluminiową (chwilę czyli kilka minut, ale w sumie to nie wiem, ile).

warzywa i owoce wykładamy artystycznie na talerze, posypujemy siekanymi listkami mięty, na to kładziemy pokrojone w ukośne paski piersi z kaczki i polewamy sosem. podajmy od razu, bo dobre.

 


* jest szkoła, żeby nie łączyć ogórków z pomidorami, ale ja nie jestem ortodoksyjna
** gordon ramsay