środa, 30 listopada 2011

bułeczki z twarożkiem i żurawiną

te bułeczki robiłam ostatnio, kiedy jechaliśmy nad jezioro - chyba we wrześniu. kasi brzuch był już gigantyczny, ale upał wciąż trzymał, więc przyjemnie było leżeć na trawie i wcinać bułeczki na przemian z tartą szpinakową.

przepis pochodzi znów z ulubionego bloga. bułeczki nie są zbyt słodkie i najlepiej nadają się na śniadanie, bo wcale nie są lekkim deserem do zużycia po ciężkim obiedzie. no chyba że jest się w ósmy miesiącu ciąży :-D twarożek w cieście podobno przedłuża świeżość, ale ja nigdy nie testuję ich dłużej niż 2 dni - po prostu nie da się ich nie zjeść wcześniej :-)

składniki na około 14 sztuk (mnie oczywiście wychodzą różne dziwne ilości, ale co tam)

bułeczki: 
440 g mąki pszennej 
20 g świeżych drożdży lub 10 g drożdży suchych (ja przekonałam się do suchych, ich zaletą jest znacznie dłuższa przydatność do spożycia, a poza tym nie trzeba robić zaczynu, który nie zawsze mi wychodzi)
75 g masła, roztopionego 
250 ml mleka 
100 g twarożku (sprawdza się sernikowo-kanapkowy) 
2,5 łyżki cukru 
1/2 łyżeczki soli 
120 g suszonej żurawiny (ja bardzo lubię, ale kiedyś mi zabrakło i zrobiłam pół na pół z rodzynkami i też było smaczne, jeśli ktoś więc nie lubi, rodzynki też powinny być ok)
1 jajko roztrzepane z 1 łyżką mleka do posmarowania


mąkę wymieszać z suchymi drożdżami (ze świeżymi najpierw zrobić rozczyn, na który nie podam przepisu, bo nie zawsze mi wychodzi, a po co ma być na mnie). dodać pozostałe składniki (poza żurawiną) i dokładnie wyrobić, dodając pod koniec roztopiony tłuszcz (uwaga dla początkujących - nie może być gorący, więc ostudźcie masło zanim dodacie do ciasta) i żurawinę (ja oczywiście robię to ręcznie). ciasto jest dobrze wyrobione, gdy łatwo odchodzi od ścianek naczynia, jest gładkie i elastyczne. zostawić w ciepłym miejscu do wyrośnięcia / podwojenia objętości przykryte lnianym (i jeszcze raz len... jak już pisałam, bawełna też będzie ok) ręczniczkiem.
uformować gładkie i równe bułeczki (będą jeszcze rosnąć, więc nie przesadzajcie z rozmiarem). ułożyć na blaszce (na papierze do pieczenia), odstawić do napuszenia, przykryte, na około 30 minut. kiedy wyrosną posmarować jajkiem roztrzepanym z 1 łyżką mleka - nabiorą pięknego złotego koloru po upieczeniu.
piec około 10 minut w temperaturze 220ºC. wystudzić na kratce.



uwaga na zapach - jest uzależniający. to był mój pierwszy wypiek drożdżowy i od razu przypomniał mi się czas, kiedy babcia piekła tradycyjne ciasto drożdżowe z kruszonką, jeszcze w zwykłym piecu. jak niewiele człowiekowi trzeba było wtedy do szczęścia - trochę masła, mleka, mąki i cukru oraz babcia, której się chciało zrobić wnuczce przyjemność... :-)

piątek, 25 listopada 2011

tarta z porami i boczkiem

nie lubię skomplikowanej kuchni. wersja oficjalna jest taka, że to pochwała prostego gotowania, które ma sycić i odżywiać sprawiając przyjemność jednocześnie kucharzowi i smakoszowi, nie powodując konieczności długotrwałego siedzenia w kuchni. jest w tej wersji oczywiście ziarenko prawdy, ale myślę, że częściowo (no dobra, może powinnam napisać "częściej") chodzi o zwykłe lenistwo :-)

nie chce mi się testować przepisów, które wymagają, żeby cztery dni wcześniej dusić na wolnym płomieniu głowę wołu, dodając co dwie godzinny inny egzotyczny składnik. może kiedyś do tego dojrzeję i wespnę się na nowe poziomy sztuki kulinarnej, ale na razie doceniam przede wszystkim przepisy, które pozwalają cieszyć się wspaniałą kolacją w 45 minut.

tyle mniej więcej zajmuje zrobienie pysznej tarty z boczkiem, porami i serem, jeśli nie powstydzimy się użycia gotowego ciasta francuskiego. robienie go samemu to jakaś tortura, a jest w sprzedaży doskonały wyrób mrożony, który w składnie nie ma ani jednego e-coś tam coś tam. znajdziecie go w większych sklepach bez problemu, bo to rodzimy producent z tradycjami.

przepis jest przypadkowy (nieocenione google), ale całkiem fajny. polecam na szczególne okazje, np. romantyczną kolację dla ważnej osoby, na której przygotowanie nie macie więcej niż godzinę, a chcecie błysnąć estetyczną francuską kuchnią. przytaczam w całości z własnymi komentarzami.



tarta:
3 duże pory
5 plastrów bekonu lub 200g chudego wędzonego boczku (ja użyłam boczku, polecam kupować w grubym plastrze, bo łatwiej pokroić w kostkę - ja się namęczyłam z krojeniem bardzo cienkich plasterków, które potem musiałam porozdzielać przed wrzuceniem na patelnię)
375 g gotowego ciasta francuskiego (zdałam sobie sprawę, że nie wiem, ile jest gramów ciasta w moim ulubionym gotowcu - ale chyba dużo bo z mojej silikonowej formy 23 cm zawsze mi jeszcze sporo zostaje i potem oprócz tarty wychodzą mi jeszcze 4 małe tarteletki w foremkach do creme brullee :-)
3-4 łyżki śmietany
gałka muszkatołowa
pieprz
odrobina oliwy do smażenia

bekon lub boczek wytopić na patelni. boczek pokroić przed wytapianiem, bekon już po. na patelni rozgrzać odrobinę oliwy. pory pokroić w cienkie talarki (nienawidzę kroić cienko, dlatego moja mama nie pozwala mi robić tradycyjnej sałatki warzywnej. w tym przypadku zalecam jednak dokładność większą od mojej, bo to i lepiej smakuje, i wygląda). wrzucić na patelnię i smażyć do miękkości, często mieszając. doprawić gałką i pieprzem (najlepiej świeżo startą i świeżo mielonym). nie solić, bo boczek jest wystarczająco słony.ciasto francuskie rozłożyć (jedna uwaga - mrożony gotowiec należy najpierw rozmrozić, a ja go jeszcze potem wałkuję, bo jak tego nie robię, ciasto jest za grube i bardziej mokre pod spodem niż przypieczone, co zbyt apetyczne nie jest) w formie (ja mam silikonową, więc niczym nie smaruję, ale ceramiczną lub metalową trzeba wcześniej posmarować np. masłem). brzegi podwinąć do góry, żeby utworzyć tartę. dno nakłuć widelcem, a następnie posmarować śmietaną. rozłożyć gotowe pory. posypać  boczkiem lub bekonem oraz startym serem.piec przez 15-25 minut w 180 stopniach. brzegi tarty można posmarować jajkiem lub mlekiem, żeby zarumieniły się podczas pieczenia (ja nie posmarowałam - pewnie zapomniałam - i też ładnie wyglądały). 

wyciągamy, nakładamy na talerz, możemy polać sosem balsamicznym (gotowym, z tubki, bo samemu w domu to chyba ciężko zrobić), obok kładziemy sałatę (jestem fanem gotowych mieszanek liści sałaty, dzięki temu mam kilka różnych, ładnie wyglądających i dobrze smakujących rodzajów liści na talerzu), dodajemy oliwki, uprażone pestki słonecznika, własny sos vinegret (koniecznie! nie zepsujcie dania sosem z torebki. dobry przepis może jeszcze kiedyś podam) i stawiamy przed gościem. potem już tylko lejemy białe wino strumieniami i czekamy, aż gość oświadczy się lub przynajmniej rozpłynie się w zachwycie :-)


poniedziałek, 21 listopada 2011

tort czekoladowo-wiśniowo-piankowy

moja siostrzenica niedawno skończyła 10 lat. postanowiłam (podobnie jak w ubiegłym roku) w prezencie zrobić jej tort. zapytana o preferencje, dania wymieniła jednym tchem: "czekoladowo-wiśniowo-piankowy z oreo". obiecałam, że zrobię, co w mojej mocy, ale będę musiała z czegoś zrezygnować, żeby tort był zjadalny dla kogoś jeszcze oprócz niej samej :-)

biszkopt pochodzi z tego przepisu (znów mój ulubiony blog - to przepis na zwykłe ciasto, ale można spokojnie zrobić z niego podstawę tortu), masa wiśniowa z tego przepisu (tak, to przepis na placek z wiśniami :-), a masa czekoladowa z tego przepisu (tylko z ciemnej czekolady). reszta to kwestia własnej kreatywności, ale nie tylko mojej, bo moja bratnia dusza od patelni i piekarnika, olga, dzielnie mi pomagała w wymyślaniu oraz przy wykonie.

zacznijmy od biszkoptu. piecze się dokładnie wg przepisu, tyle że w formie do tortu. jedyny minus jaki zauważyłam, to to, że składniki powinnam była trochę przeliczyć na większą porcję (forma ma ok. 27 cm średnicy), bo biszkopt wyszedł cienkawy i trudno go było podzielić na 3 blaty. a jak wiadomo, mniej niż 3 blaty to nie tort.

biszkopt: 
6 jajek 
 3/4 szklanki cukru 
pół szklanki mąki pszennej 
pół szklanki mąki ziemniaczanej 
1 łyżeczka proszku do pieczenia 
3 łyżki kakao  
2 łyżki oleju

białka ubić na sztywną pianę, dodając pod koniec ubijania cukier, a następnie żółtka, zmiksować. dodać olej i dalej miksować. mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem do pieczenia, kakao, wmieszać delikatnie do masy jajecznej.
ciasto wyłożyć do formy o wymiarach 25 x 34 cm wcześniej wyłożonej papierem do pieczenia (ja piekłam w tortownicy o średnicy ok. 27 cm) i piec ok. 20-25 minut w temperaturze 170ºC, do tzw. suchego patyczka. 

ja ze swojej strony dodałam jedną modyfikację - z tego samego blogu pochodzi pomysł na rzucanie biszkoptu (dosłownie). gorący biszkopt wyciągamy z piekarnika i rzucamy (w formie) z wysokości ok. 60 cm na podłogę (ja mam w kuchni dywanik, więc nie mam wyrzutów sumienia, radzę dobrze przemyśleć miejsce rzucania). nie bójcie się, nie wypadnie, nie rozleje się, nie zniszczy. to podobno usuwa pęcherzyki powietrza, ale ja się nie znam :-) potem odstawia się z powrotem do uchylonego piekarnika do ostygnięcia, a wyjmuje z formy dopiero po całkowitym ostudzeniu.

masa czekoladowa to prościzna - podwoiłam proporcję z przepisu, bo robiłam tylko jeden rodzaj:

masa czekoladowa:
200g gorzkiej czekolady 
500g mascarpone
400g słodkiej śmietanki 30% (chodzi po prostu o kremówkę wysoko procentową - najlepiej ubija się 36%, ale ostatnio w ogóle jej nie widuję w sklepach, to chyba jakaś fałszywa propaganda pseudozdrowej niskotłuszczowej żywności, jakby ktoś się tym przejmował jedząc bitą śmietanę) 

czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej (czyli w średniej wielkości misce zawieszonej nad gotującą się w garnku wodą), wystudzić. dodać mascarpone i zmiksować na jednolitą masę (i tu uwaga - mascaropne pewnej polskiej firmy się do tego nie nadaje. chyba nie nadaje się do niczego zresztą. pierwszą masę wyrzuciłam, bo ser rozwarstwił się podczas mieszania i miał konsystencję betonu niepołączonego z wodą czy z czym tam się go łączy. przy mieszaniu należy do tego pamiętać o tym, że mieszanie zimnego sera z ciepłą czekoladą to nie jest dobry pomysł i lepiej, żeby oba składniki miały temperaturę pokojową, unikniecie moich grudek). śmietankę ubić w osobnym naczyniu, wmieszać do masy serowo-czekoladowej. masę podzieliłam na 3 części, z czego 3-cia musi wystarczyć na obsmarowanie całego tortu.

frużelina wiśniowa to po prostu powtórzenie nadzienia wiśniowego z placka z wiśniami z wpisu nr 3, więc nie będę powtarzać. trzeba tylko uzyskać dosyć zwartą konsystencję, żeby nie spływało po torcie (a więc dodać więcej mąki).

potem wystarczy przeciąć biszkopt na 3 blaty - najlepiej specjalnym narzędziem, którego ja oczywiście nie mam, więc męczyłam się zwykłym dużym nożem. biszkopt ma jednak na tyle przyjemną konsystencję, że nie było to aż takie uciążliwe. potem przekładamy: pierwszy blat smarujemy masą czekoladową oraz frużeliną wiśniową, kolejny masą czekoladową, do której dodajemy minipianki (doskonałe również do innych wypieków oraz do gorącej czekolady - pochodzą z pewnego marketu ubraniowo-jedzeniowego rodem z uk, w którym możemy znaleźć wiele różnych fajnych dodatków do pieczenia), a potem nakładamy wierzch i smarujemy cały tort pozostałą cześcią masy czekoladowej. dekoracja to już osobny temat - co kto lubi :-) my użyłyśmy pianek, wiśni kandyzowanych oraz małych srebrnych kuleczek. 



i chyba odniosłyśmy sukces, bo dania stwierdziła, że to jej najładniejszy tort od czasów kubusia puchatka na 3-cie urodziny :-)







piątek, 18 listopada 2011

fińskie bułeczki cynamonowe

długi weekend listopadowy postanowiliśmy spędzić ze znajomymi i ich dziećmi w górach. na tę okoliczność chciałam zabawić się w dobrą ciocię i upiec coś słodkiego. z mojego ulubionego bloga (perfekcyjne zdjęcia, przepisy, które zawsze się udają itd, itp) wzięłam przepis na klasyczne fińskie cynamonowe bułeczki, z tego co wiem, są bardzo popularne we wszystkich krajach skandynawskich, których jestem fanką. i żeby nie było - wyszły smaczne, ale nie do końca takie, jak na pięknym zdjęciu...

ale po kolei. przepis wykorzystałam dosłownie, takim więc go przytoczę, z własnymi komentarzami.

składniki na 12-13 bardzo dużych bułeczek (mnie wyszło 8, nie pytajcie...).

ciasto (ja bawiłam się w proporcje na 500 ml mleka, bo tyle miałam):
570 ml letniego mleka
150 g drobnego cukru do wypieków
45 g świeżych drożdży lub 21 g drożdży suchych (używam suszonych, bo te świeże zwykle pakowane są w duże kawałki, a jak ktoś piecze drożdżowe raz na rok, jak ja, to drożdże potem dostają drugie życie w lodówce i trzeba je wyrzucić)
1 łyżeczka nasionek kardamonu zmiażdżonych w moździerzu (sama nie wiem - obieranie kardamonu i miażdżenie go to była udręka, następnych razem poszukam mielonego i pogodzę się ze stratą na aromacie...)
180 g roztopionego masła (tylko przestudźcie trochę, bo zamordujecie drożdże)
1 jajko
1 kg mąki pszennej

nadzienie (wg autorki można mniej, ale ja robiłam z myślą o dzieciach :-):
100 g miękkiego masła
200 g miękkiego brązowego cukru (ja użyłam dark muscovado)
3 łyżki mielonego cynamonu

glazura:
85 g drobnego cukru
1 łyżka świeżo wyciśniętego soku z cytryny
100 ml wody

wszystkie składniki na ciasto włożyć do misy miksera i zmiksować przy pomocy haka do ciasta drożdżowego (można wyrobić też ręcznie lub w maszynie do chleba - ja oczywiście wyrabiałam ręcznie, niedługo będę miała mięśnie jak Popeye). wyrobione ciasto uformować w kulę, włożyć do naczynia, przykryć lnianym ręczniczkiem (jak dla mnie dobra będzie też bawełniana ściereczka, bo nie wiem, kto trzyma teraz w kuchni lniane ręczniki), odstawić na około 1,5 godziny, aż ciasto podwoi objętość.
po tym czasie wyrośnięte ciasto jeszcze chwilę wyrobić i przenieść na stolnicę oprószoną mąką. rozwałkować na placek o wymiarach 30x80 cm i grubości około 7 mm (koszmar - wałkowałam i wałkowałam, a ciasto przybierało wszystkie kształty oprócz tego zaleconego, zatrzymałam się na trapezie o wymiarach zbliżonych do 40x70...). posmarować masłem, posypać hojnie brązowym cukrem i cynamonem (brzmi cudownie prosto, ale wierzcie mi, że smarowanie masłem surowego ciasta nie jest proste - masło zagłębia się w cieście, nie chce z niego wyjść, a na końcu mamy efekt, jakby smarowali świeżą kromkę masłem prosto z lodówki). zwinąć jak roladę wzdłuż dłuższego boku (no właśnie - jak byście to odczytali? otóż ja zrozumiałam, że należy wziąć dłuższy bok i wzdłuż niego zwijać, przez co krótszy bok stał się długością wałka. duuuży błąd, bo powinnam postąpić odwrotnie). pokroić na 6-centymetrowe kawałki (w związku z tym moje kawałki miały przedziwne wymiary). ułożyć je na blaszce w sporych odstępach (mocno rosną). przykryć lnianym ręczniczkiem (znów ten len) i pozostawić do wyrośnięcia na kolejne 30-45 minut, do podwojenia objętości.
przed pieczeniem można posmarować roztrzepanym jajkiem (niekoniecznie, autor tego nie sugeruje - ja tego nie zrobiłam i straty nie było).
piec w temperaturze 200ºC przez 20-25 minut, aż do zbrązowienia (w przypadku moich bułeczek niestety sprawy się pokomplikowały - nie chciały leżeć tak jak na zdjęciu na moim ulubionym blogu, tylko zaczęły się przewracać, więc wyszły z tego ślimaki cynamonowe, na dodatek w wersji gigant, bo urosły straszliwie. do tego masło i cukier ze ślimaka przypaliły się troszeczkę - nie miało to aż takiego wpływu na smak, ale mogło lepiej wyglądać...) wyjąć z piekarnika, gorące posmarować glazurą, przestudzić na kratce.
przepis na glazurę: do małego garnuszka nalać 100 ml wody, sok z cytryny i cukier. doprowadzić do wrzenia i gotować około 10-15 minut, do lekkiego zgęstnienia (glazura może się wydawać zbyt wodnista, ale lekko przestudzona szybko gęstnieje).


generalnie przepis godny polecenia: bułeczki są pachnące, słodkie, smaczne. jeśli się nie popełni moich błędów, to pewnie będą jeszcze lepsze. jedyna uwaga, to że nie są to takie miękkie bułeczki jak z cukierni: ciasto w czasie pieczenia lekko twardnieje i tylko w środku są miękkie.


na podsumowanie: zniknęły wszystkie, najwięcej zjadła młoda mama, która potrafiła wciągnąć dwie naraz - a wierzcie mi, że przy ich rozmiarze, to nie lada wyczyn :-)



wtorek, 15 listopada 2011

placek z wiśniami

pamiętacie taki serial "twin peaks"? osoby z roczników 90-tych i powyżej pewnie nie, ale trzydziestolatki będą wiedziały, o czym mówię. ostatnio z w. postanowiliśmy go sobie odświeżyć, więc mieliśmy trochę przeżyć filmowych, a przy okazji pojawiła się inspiracja kulinarna.

placek z wiśniami. klasyczny, amerykański, na kruchym spodzie i z kruchym wierzchem. żadnych kombinacji, budyniowych dodatków i migdałowych aromatów rodem z peerelu. taki, jakim agent cooper zajadał się w każdym odcinku, popijając czarną kawę.

tym razem musiałam poszperać na stronach amerykańskich, więc trochę miałam stresa, czy dobrze tłumaczę przepis, ale wyszło nadspodziewanie dobrze. przy okazji nauczyłam się paru tricków o kruchym cieście.

do upieczenia swojego ciasta skombinowałam dwa przepisy. Z tego wzięłam wiśniowe nadzienie, a z tego przepis na samo ciasto.

swoją własną, przetłumaczoną wersję zamieszczam poniżej, proporcje na ok. 23-centymetrową formę:

ciasto:
2,5 szklanki (350 gram) mąki
1 łyżeczka soli
2 łyżki (30 gram) cukru
1 szklanka (226 gram) schłodzonego masła, pokrojonego w 2,5-centymetrowe kawałki
60-120 ml lodowatej wody

nadzienie:
4 szklanki świeżych lub mrożonych wiśni
1-1,5 szklanki cukru
4 łyżki mąki kukurydzianej
1,8 łyżki aromatu migdałowego 

żeby wszystko było jasne: użyłam mrożonych wiśni (są tak samo dobre do pieczenia, a jaka to oszczędność czasu i energii, którą można przeznaczyć na coś innego niż drylowanie) i nie dodałam aromatu migdałowego, który zalatuje mi wypiekami z podrzędnych cukierni. jeśli macie dobry, ekologiczny/organiczny ekstrakt (a nie aromat), używajcie. sztucznego nie polecam. zamiast zwykłego cukru do nadzienia użyłam drobnego brązowego, którym posypałam też całe ciasto przed upieczeniem.

wymieszaj mąkę, sól i cukier. dodaj masło i zagnieć (wymieszaj w mikserze*). jeśli konsystencja tego wymaga, dodaj wody, ale po odrobinie, żeby nie przedobrzyć. nie wyrabiaj za długo, ma być elastyczne i nie kleić się do rąk. z ciasta uformuj kulę, podziel na dwie części. każdą z nich spłaszcz na kształt dysku, zawiń w folię i na pół godziny wstaw do lodówki. 

po upływie tego czasu weź jedną połowę ciasta i umieść na stolnicy (lub czymkolwiek, co pełni jej fukcję), wcześniej posypaną mąką. rozwałkuj ciasto na kształt koła o średnicy ok. 30 cm, posypując wałek i ciasto w razie potrzeby mąką na bieżąco. najlepiej w trakcie wałkowania odrywać co jakiś czas całe ciasto od powierzchni i zmieniać jego położenie (ja tego nie zrobiłam i miałam trochę problemów z oderwaniem na samym końcu). zawsze wałkuj od środka do brzegów.
delikatnie przenieś ciasto do formy. zwisające frędzle nadmiarowego ciasta zawiń, żeby uformować grubszy brzeg. na koniec zdmuchnij nadmiar mąki, a następnie przenieś formę z ciastem przykrytą folią do lodówki, żeby schłodziło się, kiedy będziesz robić nadzienie.
podduś wiśnie na dość dużej patelni. kiedy stracą trochę soku, zdejmij z ognia (trochę im to zajmie, więc się nie spiesz). w miseczce zmieszaj mąkę kukurydzianą i cukier, a następnie dodaj do wiśni i dobrze zamieszaj. jeśli uznasz za stosowne, dodaj ekstrakt migdałowy. ponownie podgrzej nadzienie, aż nabierze konsystencji gęstej frużeliny (skąd się wzięło to słowo, ktoś wie?). jeśli będzie za gęste, dodaj wody, jeśli za rzadkie, mąki kukurydzianej. odstaw do schłodzenia.

napełnij formę z ciastem nadzieniem wiśniowym. przepisy podają, żeby na wierzchu położyć małe kawałki masła, ale ja tego nie zrobiłam (chyba zapomniałam) i nic na tym nie straciło. za to posypałam po wierzchu uprażonymi płatkami migdałowymi. 

pozostałe ciasto rozwałkowałam i plan był taki, że zrobię z niego klasyczny wierzch. ale ono oczywiście kleiło się do wszystkiego i nijak nie chciało odejść w jednym kawałku. skorzystałam więc z porady z jednego przepisu i wykroiłam z niego gwiazdki za pomocą foremki do ciastek. gwiazdki poukładałam na wierzchu tak, aby ich końce się stykały. wierzch ciasta posypałam brązowym cukrem.

piekłam w 180 st. przez 25-35 minut, aż gwiazdki zbrązowiały, a wiśnie zabulgotały.


najlepiej smakuje podany z lodami waniliowymi, ale nawet sam, placek z wiśniami jest przepyszny - słodko-cierpki, letni, ale dzięki mrożonym wiśniom, do zrobienia przez cały rok.

* ja nie mam miksera - to powód wielu komplikacji, wyobraźcie sobie ucieranie kilograma sera na sernik za pomocą łyżki... ale jakoś daję radę, więc wy też możecie :-) 
 

środa, 2 listopada 2011

tarta tatin

uwielbiam zapach masła ucieranego z cukrem. zapach, który aktywuje kubki smakowe na długo przed posiłkiem i zapowiada prawdziwą ucztę. a że mamy jesień, chodziło za mną ciasto z jabłkami, zwłaszcza że w rodzinnym mieście w. dają najlepsze jabłka w okolicy (plus przetwory, plus soki, plus cydr...) i teść przywiózł kilka kilogramów.

co więc zrobić, jeśli marzy się o maśle z cukrem oraz ma do dyspozycji skrzynkę jabłek? tartę tatin, oczywiście :-)

wybrałam przepis na odwróconą tartę tatin, bo wyglądał prosto i nie miał zbyt dużo składników, a ja jestem zwolenniczką prostoty.

przepis na taką wersję podobno wziął się z przypadku. pewna służąca, przygotowując tartę, zapomniała spód formy wyłożyć ciastem. postanowiła nadrobić błąd i przykryła nim umieszczone wcześniej w formie jabłka, a następnie po upieczeniu obróciła ciasto do góry nogami. proste i genialne.

przepis, który wykorzystałam pochodzi stąd. smaczny, ale lepsze proporcje składników ciasta znalazłam w przepisie na placek wiśniowy, o którym kiedy indziej.

jabłka to prościzna, a na dodatek sama przyjemność, bo zapach przyprawia o zawrót głowy. ciasto - trzeba uważać, by nie wyrabiać za długo, ale nie może kleić się do rąk i musi być elastyczne. a następnie na pół godziny do lodówki, żeby "zrelaksować gluten w mące" (boskie ;-).

jedyny kłopot z tym ciastem, które jest naprawdę smaczne, to wygląd. odwrócone jabłka wyglądają niezbyt apetycznie, wypadałoby popracować więc nad podaniem. a może na sam koniec wsadzić już odwróconą tartę na kilka minut pod grzałkę grilla, żeby spiekły się z wierzchu? trzeba również uważać na różne gatunki jabłek - dają efekt mozaiki, i o ile nie macie jakiegoś artystycznego zamysłu, lepiej użyć jednego.


























składniki na formę o średnicy ok. 30 cm

farsz:
1 kg jabłek 
80 g masła
4-6 łyżek cukru

ciasto:
250 g mąki
125 g masła 
1 żółtko
2 łyżki cukru pudru
szczypta soli


składniki na ciasto szybko zagnieść. jeśli z konsystencją jest coś nie tak, podobno można dodać niewielką (np. 30-50 ml) ilość lodowatej wody. uformować w kulę, zawinąć w folię i włożyć do lodówki na pół godziny.
w tym czasie obrać jabłka, pokroić w ósemki (albo dwunastki, tak jak ja, bo ósemki wydały mi się za duże). pamiętajcie, żeby nie stały za długo pokrojone, bo zaczną ciemnieć i żeby tego uniknąć, trzeba skropić sokiem z cytryny.
w  dużym rondlu lub na głębokiej patelni rozgrzać masło i rozpuścić w nim cukier. dodać cząstki jabłek i  dusić ok. 10 minut, aby pokryły się mieszaniną. lekko wystudzić. przełożyć do okrągłej, szczelnej formy (ja mam silikonową).
wyjąć z lodówki ciasto, rozwałkować (brzmi prosto, ale proste nie jest - ciasto lepi się do wszystkiego, a najbardziej do samego siebie, więc nie chowajcie mąki - posypujcie nią wałek i stolnicę, nacierajcie ręce). ułożyć na jabłkach*, zawijając brzegi do środka. piec ok. 30-35 min. w temp. 200 stopni. po wyjęciu odstawić na chwilę, po czym naczynie z tartą przykryć talerzem o nieco większej średnicy i energicznym ruchem odwrócić.

*oglądałam ostatnio program jakiegoś brytyjskiego kucharza w telewizji i on podał sposób, w jaki można sobie poradzić z kruchym ciastem, które jest trudne w obsłudze. nie próbowałam, więc nie wiem, ale podaję: można nawinąć rozwałkowane ciasto na wałek, a następnie rozwinąć na jabłka. może to coś daje, bo moje ciasto nijak nie chciało się odkleić najpierw od moich rąk, potem od wałka, a potem od blatu...